Wystarczy jedno zderzenie w czasie gry na boisku futbolowym, by życie Asha w ułamku sekundy przestało wyglądać tak jak wcześniej. Wprawdzie wrażenie lodowatego chłodu szybko mija, rzeczywistość przestaje się jednak zgadzać z tym, co Ash zapamiętał. No bo na przykład czy drogowe znaki stopu naprawdę zawsze były… niebieskie?
Początkowo zmiany są niewielkie, sytuacja szybko jednak wymyka się spod kontroli, a dobrze znany świat ulega modyfikacjom. Ash trafia do rzeczywistości, w której ma wszystko, o czym kiedykolwiek marzył – ale też do takiej, w której nie chce pozostać ani chwili dłużej. Tymczasem każda jego decyzja pociąga za sobą określone skutki.
Czy Ashowi wystarczy odwagi i determinacji, by odnaleźć najlepszy ze światów? Jeśli nie będzie ostrożny, wszystko, na czym mu zależy, może zniknąć w mgnieniu oka…
Do lektury książki Neala Shustermana Gra o świat zaprasza Wydawnictwo Harper Collins. Tymczasem już teraz zachęcamy do przeczytania premierowego fragmentu powieści:
Nie uwierzycie mi.
Powiecie, że straciłem rozum albo że przeszedłem o jeden wstrząs mózgu za dużo. Może będziecie próbowali przekonać samych siebie, że was wkręcam i że uczestniczycie w jakimś skomplikowanym dowcipie. Cóż, nie ma sprawy. Wierzcie sobie, w co chcecie, jeśli tylko pozwoli wam to spać spokojniej. Bo właśnie o to chodzi, czyż nie? O otaczanie się przytulną siecią rzeczywistości na wzór pracowitych małych pajączków i trzymanie się jej kurczowo, abyśmy mogli przetrwać najgorsze.
Bo ostatnimi czasy świat nas nie rozpieszcza, prawda? Daje nam popalić. Świat się zmienia – ziemia drży w posadach i usuwa nam się spod stóp. Może się to wydarzyć w chwili, której potrzebuje wysiadający z samolotu podróżny, by kichnąć. Albo w czasie, który upływa do momentu, gdy człowiek ze zmiażdżoną tchawicą przestaje oddychać.
Widziałem to wszystko podobnie jak wy… wiem jednak również inne rzeczy. Wiem o wywracających świat do góry nogami wydarzeniach, których nie zdołają wytropić serwisy informacyjne ani naukowcy. O zmianach, o których nikt na ziemi nigdy się nie dowie.
Ale jak już wspomniałem, nie musicie kupować niczego, co powiem. Właściwie to byłoby dla was lepiej, gdybyście tego nie robili. Przekonujcie więc samych siebie, że to tylko zwykła opowieść. Tkwijcie bezpiecznie w swojej sieci. Złapcie kilka much. Żyjcie marzeniami.
Nazywam się Ash. I chociaż tyle rzeczy się zmieniło, to przynajmniej to jedno – moje imię – pozostało niezmienne. To stała, wokół której obraca się reszta mojego uniwersum – i jestem za to wdzięczny.
Nieco mniej interesujący fakt: Ash to skrót od Ashley – imienia, które jak wciąż powtarza moja babcia, było niegdyś „bardzo męskie”. Takie otrzymał na chrzcie jej brat. Z tego, co wiem, został tak nazwany na cześć jednego gościa z Przeminęło z wiatrem, bo miał pecha urodzić się w roku 1939, kiedy ten film wszedł na ekrany kin – działo się to na długo przed tym, zanim ludzie byli gotowi przyznać, jak bardzo był rasistowski. Ashley miał brata bliźniaka imieniem Rhett, który zmarł na polio. A wiecie, co jest w tym wszystkim najzabawniejsze? Aktor, który grał w filmie Ashleya Wilkesa, nazywał się Leslie Howard. Leslie! Nie odpuścili biedakowi nawet w filmie.
Miewam problemy z powodu mojego imienia tylko raz w roku, kiedy pierwszego dnia szkoły nauczyciele, którzy mnie jeszcze nie znają, sprawdzając listę, szukają dziewczyny. Każdy, kto był na tyle głupi, żeby w jakiś durny sposób skomentować moje imię, miał okazję dowiedzieć się, jak bardzo może boleć skopany przez niżej podpisanego tyłek, więc ludzie w szkole nauczyli się w końcu odpuszczać. Tak czy inaczej, Ash brzmi moim zdaniem całkiem nieźle. I tylko wyżej wspomniana babcia nazywa mnie Ashley.
Chociaż ta opowieść zaczyna się i kończy futbolem, to właśnie to, co pomiędzy, liczy się naprawdę. Niczym soczysty kęs mięsa pomiędzy kromkami chleba, którego – ostrzegałem! – nie będziecie w stanie przełknąć, nie mówiąc już o jego strawieniu. Napijcie się mleka. To wam dobrze zrobi na żołądek.
Stwierdzenie, że futbol to moje życie, byłoby odrobinę naciągane, ale prawdą jest, że kręci się wokół niego znaczna jego część. Grałem od małego i należałem do szkolnej drużyny Tibbetsville Tsunamis. Nic nie mówcie. To nie moja wina. Wcześniej drużyna nazywała się Blue Demons, ale rok temu jakiś świętszy od papieża typ na radzie szkolnej podniósł o to wielki raban, twierdząc, że to „oburzające”, i uparł się, żeby zmienić nazwę. I tak oto nasza maskotka z wyszczerzonego błękitnego demona, który nic nigdy nikomu nie zawinił, zmieniła się w wyszczerzoną błękitną falę, która zabiła osiemset tysięcy ludzi w Azji Południowo-Wschodniej i uczyniła sushi w Japonii radioaktywnym. Jakimś cudem to mniej uraża czyjeś uczucia. Cóż, przynajmniej mamy fajne kaski.
Futbol może i mógłby być całym moim życiem, gdybym był biegaczem, skrzydłowym albo – moje największe marzenie – rozgrywającym. Niestety, nie jestem dość szybki. Ani zwinny. Nie jestem „poezją w ruchu”. Raczej „poezją w unieruchamianiu”. Jestem tęgi. W sensie: nie spasiony, ale postawny i krzepki. Jak dąb. I właśnie dlatego jestem fantastycznym blokującym obrony.
Blokujący i wspomagający obrony – to my odwalamy całą brudną robotę na boisku i nie oczekujemy za to pochwał, ale jednocześnie stoimy za wszystkimi zwycięstwami i przegranymi. To trochę tak, jakby rozgrywający był liderem kapeli i miał o sobie tak wysokie mniemanie, że chce śpiewać tylko solo i żąda, by do garderoby dostarczano mu wyłącznie niebieskie M&M’sy. Biegacz i skrzydłowy to jak gitarzysta i basista. A liniowi? W tym blokujący jak ja? My jesteśmy sekcją rytmiczną. Perkusistami, którzy nadają rytm, ale zawsze są gdzieś w tle.
Nie mam z tym jednak problemu. Nigdy nie pragnąłem być w centrum uwagi. Uwielbiam po prostu tę czystą energię towarzyszącą grze – kocham to uczucie, gdy przedzierasz się przez linię ataku. Podobnie jak trzask pękających kasków. Zapamiętajcie to sobie, bo ten wątek wróci.
Słynąłem ze swoich zatrzymań. Z powaleń. Rzadko dostawałem flagę za przewinienia i byłem z tego dumny. Robiłem wszystko, jak trzeba – i robiłem to naprawdę dobrze. Z tego, co mi wiadomo, nikt nigdy nie doznał przeze mnie wstrząsu mózgu, ale niejednego porządnie posiniaczyłem i sam bywałem nieźle poobijany. Czasem naprawdę poważnie, jednak nigdy nie narzekałem. „Rozchodź to” – to było motto naszej rodziny.
„Ciesz się tym, póki możesz – poradził mi kiedyś ojciec. – Bo wszystko skończy się szybciej, niż myślisz”.
Mój tata też grał w szkolnej lidze. Liczył na stypendium, ale nigdy go nie otrzymał. Zamiast tego podjął więc pracę w firmie mojego wujka, w której zajmuje się sprzedażą części samochodowych. „Rozchodził” to. Dzięki temu oraz pieniądzom, które moja mama zarabia jako dietetyczka, radzimy sobie całkiem nieźle. Bogu niech będą dzięki za fast foody! Dzięki nim klienci ciągną do mojej mamy jak muchy do miodu.
No i tak to właśnie wyglądało. Lekarze nazywają to „stanem wyjściowym” – parametrem będącym punktem odniesienia dla pomiarów odchyleń. Tak właśnie wyglądało normalne życie, zanim wszystko wzięło w łeb tak skutecznie, że właściwie nie było wiadomo, czy jest co zbierać.
[…]
Pierwsze pięć minut meczu to była czysta energia, bo nie mogliśmy się nacieszyć, że jesteśmy znów na murawie przed wiwatującymi trybunami. Wildebeests grali podręcznikowo, ale brakowało im fantazji: dobry przeciwnik, na którym można się wyżyć. W sam raz na rozpoczęcie sezonu. Nie zdobyliśmy żadnego punktu aż do rozpoczęcia drugiej kwarty, ale byliśmy pewni naszego zwycięstwa. I wówczas Layton Vandenboom, nasz rozgrywający, spieprzył podanie, które zostało przechwycone. Od razu zaczął się tym zadręczać (i zazwyczaj robił to jeszcze przez następny tydzień niezależnie od tego, czy wygraliśmy, czy przegraliśmy), ale do akcji weszła linia obrony. Czyli między innymi ja, jeśli do tej pory nie zajarzyliście.
Wildebeests mieli parszywego rozgrywającego słynącego z latania na skargę do sędziów z każdą pierdołą. Powalenie ich skamlącego skarżypyty byłoby bardzo satysfakcjonujące.
I tak oto obie drużyny zajęły pozycje na linii wznowienia gry i zaczęła się zabawa. Piłka została wprowadzona do gry, a ja ruszyłem do boju. Podczas szarży należy celować w ramiona. Chociaż celowanie w kask nie jest zabronione, powinno się raczej unikać takich starć, ale czasem po prostu się nie da. Różne rzeczy się zdarzają. A jako że osobiście uwielbiałem to uczucie, gdy aż gwiazdy stawały człowiekowi przed oczami, nigdy nie miałem nic przeciwko porządnemu przywaleniu komuś z bańki. Tak jak już wspomniałem: moją superbohaterską mocą było powalanie pełną parą – to było coś, co być może mogłoby mi zapewnić stypendium, którego nigdy nie dostał mój ojciec.
Ale to starcie skończyło się inaczej.
Znacie pewnie to uczucie, kiedy zaskoczy was jakiś dźwięk? Czasem bywa wówczas tak, że wasz zbity z tropu mózg serwuje go wam w towarzystwie widmowego rozbłysku. I tak właśnie było w tym przypadku – tyle tylko, że zderzeniu towarzyszyła fala widmowego zimna. Nie powiew powietrza czy dreszcze, jak przy gorączce – coś bardziej jakby lodowata woda zastąpiła nagle krew w moich żyłach, ale tylko na ułamek sekundy. Potem to uczucie zniknęło, a ja leżałem na murawie. Zablokowałem skarżypytę Wildebeestsów wciąż trzymającego w dłoni piłkę, a tłum wiwatował.
Nie pamiętam nawet, co się wydarzyło między zderzeniem z liniowym a dotarciem do rozgrywającego. Całkiem jakbym się tam teleportował.
Dwanaście jardów straty dla Wildebeestsów. Skarżypyta zaczął oczywiście jęczeć, że sędzia powinien rzucić żółtą flagę, ale tak się nie stało, bo nie doszło do naruszenia zasad. Nic niezwykłego poza tym zimnem, którego już nie czułem, a które było niesamowicie namacalne. Co się właściwie, do jasnej cholery, wydarzyło?
Piąteczki, zderzenia pośladkami, żółwiki – i powrót na linię. Tyle tylko, że dopadło mnie coś na kształt bólu głowy. Nie prawdziwa migrena… coś bardziej jak ćmienie. Brzęczało mi w głowie jak wtedy, kiedy dzwoni w uszach. Taki elektryczny szum. „Rozchodź to”, pamiętacie? No więc tak zrobiłem – i nie myślałem o tym przez resztę meczu.
Książkę Gra o świat kupić można w popularnych księgarniach internetowych: