Czym jest sukces w dzisiejszym świecie? Odpowiedź nigdy nie była prostsza. Gdzie nie spojrzeć, tam ściągi i gotowce podsuwane nam przez kulturę masową – scenariusze ze spełnionego życia innych osób w kolorowych pismach, telewizji, poradnikach know-how. Współczesna kobieta musi tylko na coś się zdecydować, by wykreować siebie w karierze i życiu swoich marzeń. Czy jednak rzeczywiście wystarczy tylko tyle?
W życiu bohaterek Kreacji zachodzą zmiany uruchamiające machinę wydarzeń. Agata marząca o tym, aby zostać celebrytką, Wioletta, gasnąca gwiazda talk-show, wygodnie żyjąca singielka Marta i jej przyjaciółka Anka realizująca się w obrębie mitu o matce Polce – każda z nich stanie przed pytaniem, jakie miejsce odgrywają w ich życiu impulsy i pragnienia, a jakie świadoma kreacja, obliczona na wywołanie zamierzonego efektu. Jakie będą ich odpowiedzi? Aby się o tym przekonać, trzeba sięgnąć po powieść Elizy Sarnackiej-Mahoney. Książkę poleca Wydawnictwo Prozami, a my zapraszamy do lektury jej premierowego fragmentu:
Gdyby Balzak żył w naszych czasach, pracowałby przy talk-show, komentował reality TV, zbierał materiały dla plotkarskich portali, a w weekendy dorabiał reportażami z przyjęć na salonach, zwłaszcza takich, na których roi się od skandali.
Słynna aktorka szykująca się do występu w Gwieździe Wioletty była osobą w wieku lekko pobalzakowskim i właśnie zaliczyła upokorzenie ze strony słynnego męża, który zrealizował scenariusz znany ludzkości od zarania dziejów, czyli opuścił ją dla młodszej. Słynna aktorka wpadła na pomysł, że zemści się na małżonku publicznie. Balzak miałby uciechę po pachy i materiału na pół książki, bo damie nie brakowało fantazji. Mąż zabukowany był do występu w programie w przyszłym tygodniu, właśnie wchodził na ekrany kin w roli jurnego Zeusa, ojca bogów. Media od miesięcy piały z podziwu nad metamorfozą, którą przeszedł, poddając swoje słynne nie najmłodsze ciało rygorystycznym treningom na siłowni, a słynną coraz skąpiej owłosioną czaszkę – operacji przeszczepu czupryny na dawne miejsce. Po takim wysiłku i tylu wyrzeczeniach byłoby wręcz dziwne – konkludowały media – gdyby nie spożytkował wizerunkowego sukcesu i pozostał przy słynnej, ale podstarzałej, co tu ukrywać, żonie. Wygrali wszyscy, którzy obstawili w jego życiorysie nowy obiekt uczuć. Nie wszystkim tylko udało się trafnie przewidzieć, o ile dekad młodszy od żony będzie ten obiekt i czy dojdzie do rozwodu.
Czy sprawy potoczyłyby się inaczej, gdyby podstarzała żona lepiej pilnowała męża, chodziła z nim na siłownię, a choćby na odessanie tłuszczu z brzucha? Kto wie, kto wie – podgrzewali atmosferę dziennikarze. Słynna żona jednak się nie zdecydowała, może dlatego, że sama szykowała się właśnie do premiery lady Makbet, w której – zgodnie z wizją awangardowego reżysera – występowała od pierwszej sceny jako staruszka z demencją. Po zdjęciach męża w objęciach dwudziestoletniej Afrodyty nie tylko sama zadzwoniła do telewizji, by umówić się na talk-show, ale też wpadła na pomysł, by wystąpić w bikini. Po co dokładnie? Bo to będzie coś nowego – wyjaśniła.
A więc parametry męskości dyskutowane z pozycji obfitego biustu falującego w złotym staniku? Viagra zamawiana potajemnie w aptece w Meksyku kontra uda w czarnych kabaretkach? Liczba kochanków z imienia i nazwiska, żeby sobie biedny Zeus nie myślał, że przypadkiem żył bez rogów? Opcji było mnóstwo.
– A ile ona właściwie ma lat? – Marta trwała z zadartą głową, bo Klaudiusz wciąż sterczał nad nią wyprostowany jak słup telegraficzny.
– Nie mam pojęcia, ale na pewno nie tyle, żebym ja – koneser kobiet – chciał ją oglądać w bikini. Aha, i jeszcze jedno. Aśka… – Klaudiusz skulił ramiona, jakby szykował się na detonację bomby.
Małe tęczowe punkciki, które od kilku sekund wirowały przed oczami Marty jak na niewidzialnej karuzeli, pyknęły, wystrzeliły w gorę fajerwerkami i zgasły. Klaudiusz, biurko, komputer, torebka zwisająca z oparcia krzesła i nawet stopy w nowych super półbutach zniknęły za czarną aksamitną ścianą kurtyny. Z wierzchołka góry staczał się ogromny głaz, celując dokładnie w miejsce nad brwiami. Tak mogła się zapowiadać tylko migrena.
– A co, nie ma ochoty sama ubrać się w bikini, żeby nie odbiegać od gwiazdy?
- Yyy… gorzej.
W studiu, w którym z kilkugodzinnym wyprzedzeniem w stosunku do emisji nagrywano Gwiazdę Wioletty, publiczność powoli zaczęła wypełniać wyznaczone jej miejsca. Rzędów było niewiele, ledwie dziesięć, ale owijały się wokół sceny tak, że przejeżdżając po nich kamerą, dało się z powodzeniem oddać wrażenie tłumu.
Gdy Gwiazda Wioletty zaczynała stawiać pierwsze kroki na antenie, kilka dobrych lat przed Martą, realizatorzy błędnie zrekonstruowali matrycę talk-show z zagranicy i zapraszali do studia prawdziwych widzów, ludzi z ulicy. Wymagany był jedynie zakup biletu, jak na przedstawienie do cyrku lub teatru.
Szybko odkryli, że system miał masę wad. Po pierwsze szeregi zainteresowanych biletami na talk-show szybko się przerzedziły. Kto chciał, wydał pieniądze na dwa lub trzy nagrania i na więcej się nie kwapił. Z drugiej strony ludzie z ulicy bywali nieprzewidywalni. Zapominali klaskać, potrafili w czasie programu gwizdać, a nawet ostentacyjnie wyjść ze studia w połowie nagrania.
Ekipa Gwiazdy Wioletty niczym prywatnego świętego pobłogosławiła upowszechnienie się internetu, a wraz z nim jutrzenkę zupełnie nowych możliwości rekrutowania widzów do programu. Szkielet Dusia nie musiała więcej wydzwaniać po redakcjach gazet z ogłoszeniami ani wysyłać na miasto heroldów z naręczem papierowych ulotek. Wystarczyło, że ukrywając się jedynie pod coraz to nowszymi nickami, raz w tygodniu zamieściła ogłoszenie na portalach dla statystów. Można tam było rozwinąć skrzydła do tego stopnia, by profilować widownię wedle potrzeby: młodzież na lidera rockowego boysbandu, panów pod krawatem na spotkanie z wiceministrem finansów lub panie po menopauzie do oklaskiwania osiemdziesięcioletniej projektantki mody debiutującej w roli żony czterdziestoletniego restauratora.