Poetycka i poruszająca opowieść o zbrodni – podszyta rozpaczą i nieszczęściem i pozbawiona złudzeń co do świata. Eva – młoda ciężarna kobieta, żona Adama, znanego neurochirurga, członka zamożnego lekarskiego klanu należącego do elity miasteczka, zostaje zamordowana. Zbrodnia ta miała miejsce w 1954 roku w Bay Village w Ohio, a jej okoliczności do dziś pozostają niewyjaśnione.
O towarzyszącym jej procesie Ernest Hemingway napisał: „To najciekawsza z ludzkich historii. To jest prawdziwe. Ten proces zawiera wszystko, czego domaga się społeczeństwo”. Pojawia się więc niejako rekonstrukcja zbrodni, opowiadana z perspektywy czasu, w której pobrzmiewają pytania o zło, dobro, naturę człowieka. Budząca szereg kontrowersji, ciągnąca się przez ponad sześćdziesiąt lat sprawa pogrążyła całą okolicę w mroku, kładąc się cieniem na losach każdego, kto miał styczność z ofiarą.
Do lektury powieści Jej jest ta czerwień Izabeli Kawczyńskiej zaprasza Wydawnictwo Lira. Ostatnio mogliście przeczytać pierwszy i drugi fragment książki, tymczasem już teraz zachęcamy do sięgnięcia po kolejną jego część:
Świat, mimo pozorów piękna, był zdradliwy i groźny. Na przykład taki oto pejzaż — z pozoru wyglądał niewinnie, jakby ktoś rozpiął aż po horyzont średniowieczną ikonę wykonaną techniką tempery jajowej: pożółkłe trawy to plamy ochry i umbry, które mają swój początek w ziemi, niżej zachwycająca przejrzystość nieba, a wyżej niebo to błękit lapis-lazuli ze sproszkowanych kamieni.
Jeśli skierowało się wzrok na południe, widać było park pełen drzew starych, rozłożystych i rosnących tak gęsto, że można było pomylić ten park z lasem; pomiędzy pniami srebrzystych klonów, ambrowców, dębów i kasztanowców gładkich, gdzieś na drugim planie, rysowało się pasmo świeżo zaoranych pól w kolorze smolistej czerni, jaką średniowieczni malarze uzyskiwali ze spalonych kości małych zwierząt. Na północy z kolei widać było w oddali srebrzącą się w słońcu nitkę, brzeg jeziora Erie.
„A ono, to jezioro — pomyślała dziewczyna, idąc w jego stronę — któregoś dnia z łatwością mogłoby wystąpić z brzegów i pochłonąć wszystkich tych ludzi, ich małe miłości i ich małe domy”. „Ich — pomyślała — ich, a nie nasze”, co czyniło jeszcze głębszym smutek zawarty w tym zdaniu. Nie było z nią dobrze. Choć, jakby wbrew wszystkiemu, miała w sobie jeszcze dziecięcą naiwność i ciekawość świata, od jakiegoś czasu czuła, że nigdzie już nie przynależy. Miała wrażenie, że poluzowały się wszystkie nici, które dotąd pieczołowicie łączyły ją z tym, co inni zwykli nazywać życiem albo normalnością. Jakby pochwycił ją jakiś dziwny prąd, znosił coraz to dalej i dalej — nie można już było zawrócić. „Nigdzie nie ma ratunku, nigdzie” — pomyślała. Nie wierzyła w odwieczną harmonię wszechświata, naturalny ład, boską opatrzność i tego rodzaju sprawy. Świat był nieczuły i brutalny — to akurat było dla niej jasne — chociaż nawet teraz słodko mamił zapachem lata i trawy, którą dopiero co ścięła czyjaś niewidzialna ręka.
W powietrzu unosił się jeszcze kurz po przejściu rozmodlonego tłumu (ludzie skończyli już śpiewać, Bóg nie zstąpił i nikt nie zemdlał), a na drugim planie kołysały się wielobarwne chorągiewki podobne do dziwnych, egzotycznych kwiatów, nareszcie wprawione w ruch podmuchami wiatru. Bo choć nie spadł deszcz, ani kropelka, wiatr hulał dalej, jakby chciał obnażyć prawdziwe oblicze świata, obrócić wniwecz te wszystkie marne, tanie dekoracje.
„Życie to ciągła walka, nic tylko walka i pożeranie” — przyszło dziewczynie na myśl. „Wszyscy lekarze wiedzą o dźwięku, który każdy człowiek nosi w swojej głowie. Ci, którzy mówią: «Elektrowstrząsy, zalecam dodatkową dawkę», i ci, którzy widzą, jak leżysz na niewygodnej brązowej kozetce i płaczesz. Jak nic nie wiedzą o całej reszcie. Jak wszystko im trzeba powiedzieć, zanim słońce, sterowane nieznaną syntaksą, rozrośnie się albo spełźnie”.
Tego dnia słońce, obojętne i wyniosłe, choć dawno zostawiło za sobą zenit i teraz powoli ześlizgiwało się z nieba ku linii horyzontu, dalej batożyło miasteczko nieznośnym upałem. Dziewczyna kochała jego odległą tarczę — przesuwającą się z wolna ze wschodu na zachód — w swojej czerwonej sukience sama jakże podobna do karmiących się solarnym ciepłem na wpół rozkwitłych maków, obok których właśnie przechodziła, a które wiatr trącał mimowolnie i czule. Przyszło jej do głowy, że te maki to mogą być owszem, kwiaty, ale równie dobrze pola minowe chwilę po eksplozji albo pyszczki osobliwych zwierzątek polujących na światło, że ona sama właściwie też jest takim zwierzątkiem. I nagle wszystko zapragnęło w niej żyć — żyć! — kochając maki, kochając czerwień, ponieważ mamy jej tak wiele w środku. „Mamy jej tak wiele w środku, że czasami trzeba pokazać ją na zewnątrz” — myślała, idąc powoli w stronę domu, to jest białej kamiennej luksusowej willi położonej nieco na wzniesieniu, tuż nad samym jeziorem, przy 28924 Lake Road. Dziewczyna zbliżała się ku niej z ociąganiem, jak skazaniec. W żadnym razie ta willa — mimo rozciągającego się na jej tyłach pozornego bezkresu wody z szorstką fakturą fali obrębionego na brzegu schnącą w słońcu matową żółcią plaży — nie wyglądała na miejsce, do którego chciałoby się wracać.
Teraz, widziana z oddali, wydała się dziewczynie obca i zdradliwa, a na dodatek — pomimo upału — nieskończenie zimna.
Od jakiegoś czasu dziewczyna w czerwieni nie mogła pozbyć się wrażenia, że stanie się coś złego. Jakby ta biała luksusowa willa powoli, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc za miesiącem, stawała się jej grobem.
Niekiedy nocami, gdy wszyscy już spali, dziewczyna otwierała tarasowe drzwi na tyłach domu i patrzyła na swój mały, śliczny ogród pełen polnych kwiatów, i dalej — na kamienne schody, plażę i rozciągający się za nią bezmiar wody. Na „wodne przestworza”, jak lubiła myśleć w tych cichych chwilach, kiedy stała tam sama, samiuteńka, patrząc, jak woda, mieniąca się w świetle księżyca niby żywe stworzenie o delikatnej, przejrzystej skórze, szorstką fakturą fali połyka plażę, cal po calu.
Czuła, że ten bezmiar któregoś dnia pochłonie także i ją. Rzecz jasna lekarzowi nie wspomniała o tym ani słowem. Ten jej lekarz nie był po prostu złym człowiekiem, był zwykłym skurwysynem. A jednak przez długie tygodnie odwiedzała go w gabinecie o sterylnie białych ścianach, szukała w nim ojca, brata i kochanka, czekała na swoją porcję pocieszenia.
Ale oto procesja zdążyła okrążyć miasteczko — choć dziewczyna miała nadzieję, że pochód, idąc jej śladem, dotrze do jeziora Erie, gdzie wszyscy ci ludzie pod wodzą arcydostojnego arcybiskupa Carboniego i biskupa Hobana pójdą na dno razem z monstrancją, ukrytym w jej wnętrzu płatkiem śniegu i z płatkami kwiatów, potem przemaszerują po dnie jeziora aż do Kanady — i właśnie zawróciła w stronę kościoła. O dziwo, wcale nie z ulgą, ale z rozczarowaniem i jakby niechętnie („I Bóg nie zstąpił? I nikt nie zemdlał?” — zdawali dziwić się wierni). Z tej okazji dzwony podjęły przerwaną melodię: jej słodkie tony sprawiały, że na jedno mgnienie powiek można było zrozumieć tłumy idące w procesji, uwierzyć w tego ich miłosiernego Boga i w to, że świat nie jest chaosem, ale czymś, co przynajmniej niekiedy przybiera pozory ładu i harmonii.
Dziewczyna przez resztę drogi słyszała śpiew dzwonów, a to dodawało jej otuchy. Słyszała go nawet potem, gdy otworzyła wejściowe drzwi, rzucając ostatnie spojrzenie za siebie, w stronę kościoła górującego nad stawem (lśniąca powierzchnia wody wyglądała, jej zdaniem, jak lustereczko wytwornych kobietek, choć do stawu wcale nie było z willi aż tak daleko), i jeszcze później, gdy odprawiła zwalistą, leniwą Murzynkę (ta nie umiała nic innego, jak tylko tubalnym głosem gderać: „Czy chociaż raz łaskawa pani wróci na czas?”). Słyszała dzwony nawet wtedy, gdy Barry, seter, rudowłose bydlę, powodowany przypływem nieposkromionej miłości, skacząc, piszcząc i niemal ją przewracając, raz po raz próbował dosięgnąć jej twarzy. I przeszło jej przez głowę, że tylko Barry naprawdę ją kocha. Jeśli chodzi o mężczyzn, ich miłość nie była zbyt wiele warta — wszyscy domagali się czegoś w zamian.
Książkę Jej jest ta czerwień kupić można w popularnych księgarniach: