Echa z przeszłości potrafią powrócić, a cienie - przemówić.
A nikt nie potrafi wsłuchiwać się w szepty minionego tak, jak Andrzej Pilipiuk.
Drogi przez morze to kolejny zbiór opowiadań podążających ledwo uchwytnymi śladami przeszłości. Dotknij tajemnicy zaginionego skarbu drużyny Werwolf, przejdź przez warszawskie Pompeje, poczuj na karku oddech klątwy ciążącej na pewnej szczególnej broni.
Przeszłość wciąż żyje obok nas i cicho prosi o pamięć.
![Drogi przez morze Andrzej Pilipiuk grafika promująca książkę](/sys6/pliki/text/11/02/2025/8c5e8d5890920ab2915320ebc05a995d.jpg)
Do lektury książki Drogi przez morze zaprasza Fabryka Słów. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment publikacji:
Koniec lutego nie nastrajał mnie optymistycznie. Na koncie miałem pustki. Nie dostałem ostatnio żadnych zleceń – ani dobrze płatnych, ani chociaż ciekawych... Do tego pogoda była paskudna. Niby jeszcze zima, ale bez grama śniegu, a zarazem jeszcze nie wiosna. Najchętniej posiedziałbym w domu, pooprawiał książki, ale dostałem od jednego znajomka cynk o pracach ziemnych prowadzonych w interesującym mnie miejscu. Dlatego odpaliłem dychawiczne auto i pojechałem. Informator nie przesadzał.
Wystarczył jeden rzut oka, by serce zabiło mi mocniej. Wał świeżej ziemi upstrzonej okruchami gruzu biegł przez trawnik pomiędzy blokami. Od dziecka lubiłem zaglądać sobie do różnych wykopów. Ale na Stawkach czy Muranowie ta ciekawość nabierała dodatkowego sensu. Przed wojną przy wąskich brukowanych uliczkach stały gęsto ulokowane stare kamienice czynszowe, małe fabryczki oraz warsztaty. Podczas okupacji na tym terenie Niemcy założyli getto. Zapędzili do niego pół miliona Żydów, kilkadziesiąt tysięcy zagłodzili, resztę sukcesywnie wywozili na śmierć do Treblinki. Potem wybuchło powstanie. Hitlerowcy wymordowali mieszkańców, spalili całą dzielnicę. Potem, dysząc z nienawiści oraz żądzy zemsty, wyburzyli ruiny, niszcząc budynek po budynku. Po wojnie morze gruzów splantowano, a nową siatkę ulic wytyczono zupełnie inaczej. Ale w ziemi, płytko pod powierzchnią, pozostały ślady zarówno dekad pomyślnego rozwoju, jak i lat wielkiej krwawej tragedii.
Trawniki takie jak ten kryły różności. Zasypane ceglanym rumoszem piwnice spalonych kamienic, pozostałości żydowskich bunkrów i kryjówek, skrytki z różnym dobytkiem oraz kości tych, którzy tu zginęli. W takim miejscu, jak w Pompejach czy Herkulanum, każdy wykop mógł odsłonić mniejszy lub większy kawałek przeszłości... Przez ostatnie lata widziałem tu niejedno. Koparki co rusz natrafiały na bruki dawnych ulic i podwórek, fragmenty trotuarów, fundamenty ludzkich domów. Raz uratowałem przed złomiarzami żeliwnego krasnala, niegdyś strzegącego jako odbojnik wjazdu do bramy, innym razem przytuliłem piękny kran z logo przedwojennej warszawskiej odlewni.
Wysiadłem. Rów biegł prosto jak strzelił, równolegle do ściany budynku. Przecinał trawniki, omijał transformator i znikał za śmietnikiem. Poczułem mocniejsze bicie serca. Gorączkę łowcy... Co więcej, byłem niedaleko miejsca, gdzie przed laty odszukałem Sezam Czerwia. Podszedłem bliżej. Spojrzałem wzdłuż wykopu. Maszyna, kopiąc, przebiła warstwę humusu oraz gliniasto-piaskową podsypkę niwelacyjną z okresu powojennego i musnęła po wierzchu zalegające głębiej gruzowisko. Pod coś poważniejszego niż kable, zidentyfikowałem po głębokości. Kopała maszyna... Jak też się to nazywa... Trencher? Wiedziałem, o jaki sprzęt chodzi, ale nie bardzo umiałem sobie przypomnieć.
Zeskoczyłem na dno. Wykop sięgał mi do pasa. Już profile były ciekawe. Czarno-czerwony przekładaniec, upstrzony okruchami różnej barwy. Cegła fafnastu odcieni, warstwa węgli, białe paski wapna i tynku. Trafiały się gąbczaste bryłki rudego koloru, poznaczone dziurkami jakby wygryzionymi przez korniki. Widywałem takie wcześniej. Polepa. Glina wymieszana z sieczką uległa wypaleniu w ogniach pożaru, po źdźbłach słomy zostały tylko negatywy.
– Jak upiorny keks upieczony przez wojnę. Pieprzone szwaby – mruknąłem.
Niedawny deszcz rozpłukał trochę ziemię, każdy okruch szkła czy ceramiki leżący na powierzchni był wyraźnie widoczny. Schyliłem się i podniosłem niebrzydką fajansową płytkę. Była, o dziwo, cała. Powierzchnię wytłoczono, zagłębienia wypełniała błękitna glazura.
Firma Józefów z Czeladzi, zidentyfikowałem. Będzie do zbioru.
Podobnymi przed wojną wykładano bramy bogatszych kamienic. Schowałem płytkę do torby i ruszyłem dalej. Klamka wraz z resztką szyldzika zieleniała grynszpanem. Wygrzebałem ją spomiędzy gruzu. Powierzchnia nosiła ślady ognia. W miejscach, gdzie korozja odspoiła się i odsłoniła powierzchnię, była usiana drobniutkimi dziurkami. Mosiądz jest dość wrażliwy – w wysokiej temperaturze zachodzi zjawisko parowania cynku i stop robi się porowaty.
Ten przedmiot miał swoją przeszłość. A przecież może mieć też przyszłość. Pociągnę galwanicznie metalem i będzie jak nowa, pomyślałem. Może jakiś pasjonat lubiący rzeczy z przeszłością kupi sobie do drzwi willi ten mały kawałek historii? Klamka służyła ludziom i jeszcze posłuży. Kto wie, a nuż kolejne sto lat...
Może nawet udałoby się sprawdzić w archiwach hipoteki, do kogo należała kamienica, kto mógł tu mieszkać, kto dotykał jej codziennie, zanim przyszli Niemcy... Oczyma wyobraźni ujrzałem eleganckie secesyjne drzwi porządnego mieszczańskiego mieszkania na pierwszym piętrze. Znów coś spostrzegłem. Kawałek nóżki od fortepianu z kółeczkiem. Podniosłem, wystukałem resztki próchna. Obejrzałem.
Pierwsza połowa XIX wieku, z grubsza ta sama epoka co słynny fortepian Chopina zniszczony przez carskich żołdaków.
Zważyłem artefakt w dłoni. Dobre ćwierć kilograma brązu. Żelazna oś zardzewiała, ale jej wymiana nie stanowiła problemu. Fant był mi zupełnie zbędny, ale pomyślałem, że wracając, podrzucę go do niewielkiego warsztatu zajmującego się renowacją starych mebli. Wcześniej czy później może im się przydać. Rozejrzałem się w poszukiwaniu innych elementów tego instrumentu, lecz nic nie wypatrzyłem.
Płytki kości słoniowej z klawiszy po tylu latach w ziemi i tak byłyby na nic... – pomyślałem z melancholią.
Ruszyłem dalej. Urządzenie przecięło, czy może raczej przełamało, kilka przegniłych drewnianych legarów.
Na rozrzuconych wokoło szczątkach desek nadal widać było ślady wielu warstw farby olejnej. Co to było? Zapewne podłoga szopy albo warsztatu. Zaraz za nią ujrzałem bryły rozkutego betonu pokryte resztkami kolejnych płytek. Pęknięcia były świeże. Westchnąłem z żalu.
Okruch przeszłości, mają sto lat, niektóre więcej... Ktoś powinien to zabezpieczyć, wyciąć, zabrać do magazynu. Można by ich kiedyś użyć przy renowacji zabytkowych kamienic. Zamiast dorabiać na wzór, uzupełnić braki oryginalnymi. Albo na przykład położyć w gablocie. Tu powinien być nadzór archeologiczny, ale służby mają to jak zwykle w dupie, a ja nawet nie mam prawa wykonywania zawodu, pomyślałem ze smutkiem. Mogłem być archeologiem, kopać, badać, odkrywać, publikować, a tymczasem jestem drobną hieną, żerującą na resztkach, którymi wzgardzili wielcy naukowcy.
Zebrałem kilka kawałków, byłem w stanie wykleić z nich kolejne dwa kafelki. Reszta, niestety, została strzaskana na sieczkę. Zrobiłem jeszcze kilka kroków. W profilu pojawiły się kolejne fragmenty drewna, częściowo przepalonego, wymieszanego z gruzem. Były i kawałki papy, zardzewiałe druty, gwoździe, szkło. Wyjąłem ostrożnie fragment szybki wielkości kartki z zeszytu. Z pozoru śmieć, ale...
Popatrzyłem pod światło. Szkło nie było tak do końca klarowne, wypatrzyłem ziarenka piasku i małe pęcherzyki powietrza. Powierzchnia była lekko spatynowana. Znaczyło ją też kilka zarysowań. Może powstały, gdy szba strzegła okna szopy, a może w wyniku lat spoczywania w gruzie? Ale najbardziej ucieszyła mnie faktura – lekko prążkowana, czy może pofalowana. Wykonana starą techniką. Wydmuchali długi balon, rozcięli i rozwalcowywali półciekłe szkło. Czyli ten odłamek ma ze sto, może i sto czterdzieści lat, oszacowałem. Szanowni licytujący, czy ktoś da sto sześćdziesiąt lat? Nie widzę...
Ciekawski gołąb wylądował opodal mnie na bryle gruzu. Łypnął okiem. Raz jeszcze obejrzałem kawałek szyby. Akurat zza chmur wyszło słoneczko. Puściłem zajączek prosto w dziób ptaszyska. Gołąb załopotał skrzydłami i odleciał obrażony.
Mam w pracowni przedwojenny obrazek z ramką podobnego formatu. Przytnę na wymiar, wywalę z ramki współczesne szkło i dam na to miejsce historyczne, pomyślałem z zadowoleniem, zawijając znalezisko w gazetę.
Wprawdzie to okienne, trochę grubsze, ale ma swoje lata. Stary sztych, stara ramka, stare szkło. Nawet gwoździki mam stare. Wszystko będzie na swoim miejscu.
Zrobiłem jeszcze kilka kroków. Znów warstwa stłuczki, tym razem kawałki butelek po piwie. Drewno, druty, przerdzewiała siatka ogrodzeniowa. Wypatrzyłem spory kawał blachy, malowanej pierwotnie na biało. Wyciągnąłem ją delikatnie z rumowiska. Kaszka korozji odsadzała poszarzałą i zrudziałą farbę, czarny napis też się łuszczył. Hebrajskie litery były ledwo widoczne. Niestety, raczej słabo znałem jidysz.
– ...nit reykhen... – odcyfrowałem z trudem.
Zapewne to była wywieszka „Prosimy nie palić papierosów”, domyśliłem się. Z poczekalni praktyki lekarskiej? Z podrzędnej kawiarenki, do której po robocie młodzi żydowscy robotnicy zabierali swoje dziewczyny na kawusię i kawałek ciastka? Ze spelunki, gdzie w tajemnicy przed rodzicami grali w bilard, palili najtansze cygara i wcinali niekoszerne żarełko, popijając podłą wódą?
Blacha powędrowała do torby w ślad za płytkami, klamką i szybką. Całkiem udany połów, jak na pięć minut spacerku dnem wykopu... Nagle oko wychwyciło jakąś regularność, wzór, którego nie powinno tam być. Schyliłem się. To, co wcześniej brałem za kawałek papy dachowej, miało wytłoczony deseń. Z gruzu wyciągnąłem ostrożnie zawilgły i przegniły skórzany portfel. Przyjrzałem mu się. Gdyby odkazić i osuszyć skórę spirytusem metylowym, a potem nasączyć gliceryną, może da się go jeszcze uratować? Ostrożnie rozdzieliłem sklejone przez wilgoć brzegi. Wewnątrz nadal tkwiło kilka zbutwiałych okupacyjnych banknotów zwanych „młynarkami”. Ale w kieszonce na bilon było jeszcze coś twardego. Moneta? Sądząc po wielkości, mogła to być przedwojenna srebrna dycha...
Albo złota amerykańska dwudziestodolarówka, uśmiechnąłem się do swoich myśli.
Oczywiście dycha z Piłsudskim była znacznie bardziej prawdopodobna. Ostrożnie, by nie zniszczyć przegniłej skóry, podważyłem krawędzie ostrzem scyzoryka i zajrzałem. Niestety, zamiast blasku srebra spostrzegłem jadowitą zieleń grynszpanu. To nie była moneta, ale jakiś żeton lub medalion. Korozja dosłownie wkleiła go w portfel. Przedmiot na pierwszy rzut oka wydawał się być raczej w kiepskim stanie. Powierzchnię awersu pokryła skorupa zielonej i czarnej śniedzi, ale dopatrzyłem się wybitych puncami hebrajskich literek.
– Aj wej mir! – wyrwało mi się mimowolnie.
Po pierwsze, nie wolno dopuścić do wyschnięcia wykopanych przedmiotów ze skóry, przypomniałem sobie zalecenia z praktyk wykopaliskowych.
Zawinąłem kolejny łup w plastikową torebkę i schowałem do torby. Grzebnąłem kontrolnie, czy nie znajdę obok tego miejsca kości właściciela. Ale najwyraźniej portfel zgubiono lub ukryto. Czyli mogłem bez najmniejszych wyrzutów sumienia uznać się za szczęśliwego znalazcę. Przeszedłem do końca wykopu, natrafiłem jeszcze na dwie przedwojenne buteleczki po lekarstwach. Niestety, obie zgniecione.
– Zabieram tę garść zabytków – odezwałem się na głos. – Drodzy panowie archeolodzy, zbijający bąki na tłustym etaciku u konserwatora zabytków, jak rozumiem, wasze milczenie mogę uznać za zgodę?
Nikt nie oponował. Przeszedłem wykopalisko raz jeszcze. Nie znalazłem nic nowego, ludzkich szczątków też nie wypatrzyłem. Spojrzałem po oknach. Tu i ówdzie widziałem poblask telewizora.
Mieszkają sobie ludzie w domach postawionych na wielkim cmentarzysku, pomyślałem. Z drugiej strony w zasadzie cała Warszawa to jeden wielki cmentarz. Naloty z września trzydziestego dziewiątego, uliczne egzekucje, mordy na Pawiaku, na Szucha i w szeregu innych miejsc. Obóz koncentracyjny przy ulicy Gęsiej i zagadka KL Warschau. Powstanie w getcie, potem powstanie warszawskie. Śmierć zbierała tu żniwo... A jednak miasto się odrodziło. Tylko mam wrażenie, że jego obecni mieszkańcy zanadto olewają pamięć swoich poprzedników.
Postawiłem kołnierz i przyspieszyłem kroku. Zanosiło się na deszcz.
Ci, którzy wtedy zginęli w walce, i tak mieli szczęście w nieszczęściu, dumałem, idąc do auta. W większości przypadków zgasiła ich szybka śmierć od kuli, odłamków granatu czy ciosu bagnetem. Odeszli w blasku dnia, gdy czuje się na twarzy podmuch wiatru... Bo alternatywy były już tylko znacznie potworniejsze. Spalenie żywcem, skok z okna i roztrzaskanie się o bruk, uduszenie w podziemnych bunkrach, zatłuczenie na śmierć kolbami albo długa podróż w bydlęcym wagonie i powolne konanie w komorze gazowej... Tamtą katastrofę dziejową przeżyła tylko nieliczna garstka. Co spotkało właściciela tego pugilaresu? Raczej nic dobrego.
W domu delikatnie rozpreparowałem znalezisko. Ludzie noszą w portfelach różności. Wizytówki, łuski karpia, karteluszki z listami zakupów... Niestety, tym razem nie natrafiłem na żaden ślad mogący zdradzić tożsamość właściciela. Banknoty wypłukałem wodą i roztworem spirytusu, położyłem na jedwabnych szmatkach, te obłożyłem płatami ligniny i wsadziłem pod prasę. Skórę potraktowałem wedle wcześniejszego planu. Nie wiedziałem, na ile dam radę ją zakonserwować. Na koniec zostawiłem zagadkowy medalion.
Jest kilka metod oczyszczania mosiężnych przedmiotów. Najprostsza to podgrzanie do wysokiej temperatury. Nie polecam. Grynszpan rozpada się, ale w jego miejscu pojawiają się wżery. W dodatku, jeśli stop nie był dobrze wymieszany, zachodzi wspomniane już zjawisko parowania cynku. Kwasy? No cóż... Widziałem niejeden piękny i zabytkowy przedmiot, który handlarz idiota wyczyścił, używając roztworu kwasu solnego. Zielone i czarne plamy wprawdzie poznikały, ale wraz z pierwotną powierzchnią...
Na początek delikatnie usunąłem produkty korozji. Potem użyłem kwasku cytrynowego. Przygotowałem słaby roztwór, co chwila zaglądałem, co dzieje się z przedmiotem. O dziwo, zagadkowy krążek powoli stawał się czytelny.
Bardzo dobrej jakości metal, uznałem. To nie mosiądz, ale bardzo jasny brąz. Może dodali srebra do stopu? Szkoda, że nie wpadli na pomysł posrebrzenia powierzchni. Zaoszczędziliby mi masy pracy.
Wreszcie uznałem, że pora zaprzestać zabawy w alchemika. Wypłukałem znalezisko wodą destylowaną, osuszyłem, delikatnie wytarłem kawałkiem skóry wołowej nasączonej pastą polerską. Najpierw użyłem standardowej, zielonej. Potem odkręciłem tubkę z diamentową. Zjadliwa woń zjełczałego oleju dźgnęła mnie w nos. No cóż, pasta pamiętała czasy Związku Sowieckiego, tłuszcz miał prawo się zepsuć. Ale diamenty? Diamenty przecież są wieczne... Na koniec położyłem medalion pod mikroskop cyfrowy. Rzuciłem obraz na ścianę. Litery były ładne, równo ułożone. Nie wygrawerowane ani nawet wytrawione.
Tłoczone czy wybite puncami? – zastanawiałem się. Z klocka czy pojedynczo? Pojedynczo... Zagłębione około milimetra. Zatem jest to robota na indywidualne zamówienie i ktoś poświęcił naprawdę sporo czasu, by wykonać ten artefakt.
Krawędzie były wyoblone, lico wytarte. Najwyraźniej krążek przeszedł przez wiele rąk i wiele kieszeni. Długo wpatrywałem się w powierzchnię. Nic nie wskazywało, by medalion wybito na przykład na starej monecie. Litery nie tworzyły żadnej zrozumiałej dla mnie treści. Wykonałem skan, przepuściłem przez aplikację, ale komputer nie wyodrębnił żadnego słowa.
– Technika się przydaje, ale mózgu nie zastąpi. Ostatnie słowo należy nadal do człowieka – mruknąłem.
Czytałem poszczególne wyrazy na głos. Wsłuchiwałem się w nie. Zbitki liter brzmiały dziwacznie. Pomiędzy znaki podstawiałem różne samogłoski, ale to też nic nie dało. Ściągnąłem z regału kilka woluminów. Dwie godziny później zatrzasnąłem ostatnią księgę. Na ile mogłem się zorientować, nie był to ani jidysz, ani hebrajski, ani nawet wymarłe lub zanikające języki żydowskie, jak jewanik, kwara, ladino czy carfacki.
Maroko i Etiopia odpadają, rozważałem. Żydzi żyją też w Indiach, a kiedyś mieli niewielką diasporę nawet w Chinach. Ale krój liter, jakość i szczegóły wykonania wskazują raczej na Europę. Późne średniowiecze? Oświecenie? Skoro nie da się odczytać, zatem jest to szyfr, albo może skróty używane przez kabalistów?
Próby przestawienia liter nic nie dały. Zapisywałem kolejne strony notesu. Bez skutku. Co więcej, byłem dziwnie pewien, że nawet pracownicy Żydowskiego Instytutu Historycznego czy Muzeum Polin też nie dadzą sobie z tym rady.
Trzeba do tego najwyższej klasy fachowca, uznałem. Uczonego rabina, profesora archeologii, może speca od epigrafiki hebrajskiej. Tylko gdzie takiego znaleźć? Przesłać zdjęcie do którejś ze szkół rabinackich w Izraelu? Tylko co będzie, jeśli to faktycznie szyfr, a oni odczytają go pierwsi? Tylko czego niby mógłby dotyczyć? Skrytka? Depozyt? Nie, to raczej mało prawdopodobne. Ten medalion jest o wiele starszy niż czasy okupacji.
Raz jeszcze skupiłem się na napisach. Spośród liter i dziwnych znaczków wyróżniały się dwa symbole: kółko z kropką pośrodku i dwójka z przekreślonym ogonkiem.
Alchemia? – próbowałem odgadnąć. Kółko z kropką to złoto, dwójka to zagrożenie, ale też symbol cyny i planety Jowisz. Żydzi parali się tą szlachetną sztuką na równi z gojami. A może nie alchemia, tylko astrologia? Ano nic, poszukamy, popytamy...
Pogrzebałem w mailach, potem rozesłałem zdjęcie pod kilka adresów. Pozostało czekać. Żeby nie tracić czasu, zabrałem się za te mniej pilne prace. Wybebeszyłem teczkę, wyciągając pozostałe łupy. Wyszorowałem szybkę i płytki, od razu skleiłem pęknięte kafelki. Potem odszukałem obrazek. Stara czarno-biała litografia przedstawiała Krakowskie Przedmieście przed wyburzeniem kamienic naprzeciw gmachu resursy. Zdemontowałem współczesne szkło, przyciąłem na wymiar wygrzebany z gruzu fragment. Powierzchnia szyby była lekko zmatowiona, tu i ówdzie porysowana. Kilka drobnych skaz sprawiało, że wyglądała jeszcze szacowniej.
Odtwarzam, rekonstruuję, uzupełniam brakujące detale. Sklejam roztrzaskane elementy dawnej Warszawy, pomyślałem. Bezsensowna syzyfowa praca, której i tak nikt nie zrozumie ani nie doceni.
Najwięcej problemu miałem z tabliczką. Korozja przeżarła blachę, powłoki malarskie odspoiły się od podłoża. Sama farba też w wielu miejscach padła ofiarą reakcji chemicznych. Niewiele mogłem tu pomóc.
Mały szyldzik, wywieszka. Banalna treść, lecz malowana na blasze, a nie na papierze, zrobiona na lata. Nie kreślona od szablonu, tylko ręcznie, pędzelkiem. Niezwykle elegancka kaligrafia... Poczułem mimowolny szacunek do jej twórcy.
Podszedłem do parapetu. Oparłem czoło o zimną szybę. Było ciemno i cicho. W żadnym z okien przy ulicy nie paliło się już światło. Ludzie poszli spać? Najwyraźniej. Wyjąłem z kieszeni zegarek. Spojrzałem na cyferblat. Potem przyłożyłem do ucha. Czasomierz milczał. Po raz trzeci w ciągu ostatniego miesiąca zatrzymał się bez wyraźnej przyczyny.
– Cóż ci dolega, staruszku? – mruknąłem. – Przecież sto czterdzieści lat to dla omegi w stalowej kopercie jeszcze żaden wiek!
Sprawdziłem czas na telefonie. Dochodziła druga w nocy. No cóż, oczarowany okruchami minionego, zasiedziałem się trochę. Pora spać. Ledwo przyłożyłem głowę do poduszki, nadszedł sen. Błądziłem wąskimi uliczkami. Nie rozpoznawałem otaczających mnie kamienic, a dokładniej rzecz biorąc, wydawały mi się zarazem znajome i zupełnie obce. Szedłem zaułkami, nurkowałem w przechodnie bramy, kroczyłem przez ułożone w amfiladach mroczne podwórka studnie. Szukałem kogoś, a może czegoś... Zatrzymałem się. Próbowałem się rozejrzeć, ale gdy usiłowałem skupić wzrok na jakimś detalu, ulegał rozmyciu.
I nagle byłem wewnątrz budynku, w niedużym, ciemnym przedpokoju. Te drzwi, ta klamka... Obok uchylonych drzwi wisiała znajoma tabliczka z hebrajskim napisem. W kuchni chyba parzono jakiś napój. Zapach odrobinę przypominał kawę zbożową.
– Weź to i postaraj się uratować – usłyszałem z wnętrza głos jakiegoś mężczyzny. – Ale lojalnie ostrzegam, że to prawdopodobnie lipa.
– To, co opowiadałeś, brzmi kompletnie idiotycznie, ale w obecnej sytuacji... Że się tak wyrażę, tonący brzytwy się chwyta. Jak z lekami? – spytał ktoś inny.
– Kończą się. A doktor przepadł. Myślę, że go dorwali. Telefon milczy.
– Albo zachorował i umarł. Był już bardzo stary. Co ty pijesz za świństwo?
– Kawa z palonych żołędzi, nie przeczę, do tego smaku trzeba przywyknąć...
Zbudziłem się zupełnie nagle. Byłem mokry od potu i dygotałem jak w febrze. Dochodziła piąta. Ciągle miałem wrażenie, że czuję tamtą woń.
Wrażenia węchowe w snach występują niezwykle rzadko. To raczej nie był zwykły sen! – uświadomiłem sobie. Rozmawiali w jidysz. Nie znam dobrze tego języka, ale zrozumiałem wszystko. Te uliczki to Nalewki. Nie poznawałem tych miejsc, bo już nie istnieją, i nie miałem szans zobaczyć ich na własne oczy. Wydawały mi się znajome, gdyż znałem je ze starych zdjęć i przedwojennych filmów. To była poczekalnia gabinetu lekarskiego? I ta tabliczka na ścianie... O czym mówili? O tym medalionie?
Wygrzebałem się z łóżka. Nalałem sobie kieliszek ciemnego rumu z wyspy Tobago. Powoli dygot ustąpił. Owinąłem się w kurtkę, wzułem buty. Zabrałem kuwetkę, w której moczył się portfel, tabliczkę i klamkę, zszedłem na parter, a potem schowałem wszystko w szopie na podwórku.
To odwieczny dylemat, rozmyślałem w ciemności składziku. Czy ratować okruchy przeszłości, nawet te naznaczone tragiczną historią i śmiercią, czy pozwolić im obrócić się w pył? Serce podpowiada: ratować. Rozum nakazuje ostrożność. Cienie warszawskiego getta przemówiły. Echa przeszłości... Czy tragiczne wypadki sprawiły, że okruchy zdarzeń zapisane są w przedmiotach, czy może moje znaleziska na chwilę otworzyły przejście pomiędzy teraźniejszością a potwornym okresem niemieckiej okupacji? Duchy? Niewykluczone. Zginęły tam tysiące ludzi, nagłą, paskudną śmiercią...
– Coś chcieliście mi przekazać? – zapytałem bezradnie, zdając sobie sprawę, że nie otrzymam odpowiedzi.
Poczłapałem na górę.
Nie jestem przesądny, myślałem zasypiając, ale trafił w moje ręce zagadkowy żeton. I jeszcze ten sen... W dodatku nagle i bez powodu stanął mi zegarek. Zbieg okoliczności czy może coś więcej? A jeśli coś więcej, jak to odczytać? Wskazówka? Ostrzeżenie? Zmarli czegoś ode mnie chcą?
Książkę Drogi przez morze kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,