Dorota Sumińska od lat zakochana jest w Azji, gdzie spędza niemal każde wakacje. Nie ma kraju, ciekawego miejsca, których by nie odwiedziła. Jak twierdzi, była już wszędzie. Podczas podróży przede wszystkim stara się spotkać te najmniej znane, egzotyczne zwierzęta, a także dotrzeć do przyrodniczych "rajów", miejsc, w których zachowała się najmniej skażona natura.
Książka Uśmiech Gekona to subiektywny przewodnik po Azji. Dorota Sumińska opowiada o nieopisanych w turystycznych przewodnikach miejscach, o tajemnicach przyrody, które kryje Azja. Dowiemy się, gdzie warto pojechać, które miejsca omijać. Mamy tu opowieści również o ludziach, zwyczajach, o tym, co powinniśmy wiedzieć, gdy wyruszamy do poszczególnych stron kontynentu, jak podróżować. Do tego anegdoty i subiektywne praktyczne rady.
Uśmiech Gekona to książka dla miłośników przyrody i podróży, inspirująca, a także pomocna w planowaniu własnych wyjazdów do Azji. Warto się o tym przekonać. Warto sięgnąć po najnowszą ksiażkę Doroty Sumińskiej, która ukazuje się nakładem Wydawnictwa Literackiego pod patronatem serwisu Granice.pl - wszystko o literaturze. Warto również sięgnąć po jej premierowy fragment:
Psia wyspa
Mam słabość do wysp. Filipiny składają się wyłącznie z wysp, więc nie mogłam się oprzeć, by tu nie wylądować. I nie zawiodłam się. Co prawda stolica kraju, Manila, do tej pory wraca do mnie jak w koszmarnym śnie, ale cała reszta to piękna bajka. Trafiliśmy na całkiem dużą wyspę Palawan. Zanim to się stało, trzeba było dolecieć do jej stolicy, miasta Puerto Princesa, a to wiązało się z przelotem liniami Cebu Pacyfic. Zresztą nalataliśmy się nimi do syta. Cztery razy braliśmy udział w podniebnej ruletce. Linie są uważane za jedne z najgorszych na świecie. Nie są wypadkowe. Stan techniczny samolotów pozostawia jednak tak wiele do życzenia, że żadne europejskie lotnisko nie przyjęłoby takiej maszyny.
Z pozoru samolot wygląda normalnie. Wszystko zaczyna się, gdy zamkną się drzwi za ostatnim pasażerem. Miły głos kapitana informuje, że lądujemy za dwie godziny. Startujemy. Zaraz potem rozpoczyna się konkurs śpiewaczy. Każdy, kto chce, może dać upust talentom wokalnym. Repertuar dowolny. Stewardesy dysponują mikrofonem godnym estrady. Przez większą część lotu samolot rozbrzmiewa zawodzeniem domorosłych artystów. Wszystko po to, by zagłuszyć gasnące co pewien czas silniki. Podejrzewaliśmy, że to swoista oszczędność paliwa. Potem zwycięzca dostaje nagrodę. Płaszcz przeciwdeszczowy albo równie praktyczną torbę. Lądujemy. O dziwo, po czterdziestu minutach. Podczas lotu nie ma co liczyć na bezpłatny poczęstunek. Raz skusiliśmy się na kanapkę. Była zielonkawa od pleśni. Mimo to lot wydał nam się przygodą z innego wymiaru i co dziwne, nie baliśmy się. Po powrocie do Polski Tomek sprawdził opinie o Cebu Pacyfic i nie znalazł żadnej informacji o wypadkach.
Jak już wspomniałam, termin przylotu miał się nijak do tego, co ogłosił kapitan. To znamienne dla Filipin. Tu czas płynie swobodnie w obie strony. Na początku trudno się przyzwyczaić. Szczególnie na lotnisku, gdy na bilecie widnieje jak wół, że odlatujemy o dziewiątej rano. Stawiamy się punktualnie, ale startujemy po dziesiątej, a na dodatek docieramy do celu półtorej godziny wcześniej niż przewidywał plan lotu. Tak było za każdym razem, gdy lecieliśmy samolotem, więc to nie przypadek. To samo dotyczy podróży na lądzie.
Tak naprawdę to Palawan jest psią wyspą. Psy duże, małe, białe, czarne i łaciate. Są wszędzie i nikomu nie przeszkadzają. Przyjazne, rozmerdane i leniwe za dnia. Dopiero wieczorem wkraczają do akcji. Łapią kraby, zażywają kąpieli, a przede wszystkim strzegą obejść przed waranami, które pełnią tu funkcję naszych lisów. Bardzo chętnie okradają kurniki. Kury też są wszędzie. Drepczą po plaży, grzebią w piachu głównej ulicy albo siedzą na progach sklepików.
Wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie. Nikt się nie spieszy, nikt nie krzyczy, biegają tylko dzieci. Jest jednak taka godzina, gdy główna ulica ożywa i przy jedynej stacji benzynowej robi się gwarno. Przyjazd i odjazd dżipneja z Puerto Princesa. To lokalny autobus. Przerobiony z wojskowego dżipa, pomalowany na czerwono, lśni alufelgami. Dżipa przecięto na pół, w środek wstawiono kawałek busa i zespawano. Filipińczycy to drobny naród. Siedzenia też są malutkie, więc pasażerów mieści się ponad dwudziestu. Nie mają łatwej podróży, bo na większych wzniesieniach muszą wysiadać albo wypychać pojazd z błota. Dają radę, bo to jedyny tani sposób na wydostanie się lądem z miasteczka. Można też skorzystać z drogi wodnej, ale wyspa jest duża i dotarcie w głąb wodą nie jest możliwe.
Prawie każdy mieszkaniec Palawanu ma łódź, a raczej katamaran lub trimaran. To bardzo bezpieczny sposób żeglugi, niewywrotny, a fale bywają tu ogromne. Doświadczyliśmy ich grozy podczas wycieczki do mangrowej rzeki. Trimaranik był malutki. Ot, na szerokość średniej pupy. Wypłynęliśmy o dziewiątej rano. Nasz kapitan liczył ze dwadzieścia lat. Włączył silniczek i siadł na rufie przy sterze. Tomek na dziobie, a ja pośrodku. Gdyby nie terkot silnika, słyszelibyśmy mowę ryb, bo morze było spokojne jak tafla lodu. Po godzinie wpłynęliśmy w mangrowe zarośla przy ujściu rzeki. Bardzo polecam taką wyprawę, gdzie mangrowce, wiecznie zielone drzewa i krzewy, tworzą coś na kształt lasu rzeźb. Rozkoszowaliśmy się widokami, robiliśmy zdjęcia i w końcu nadszedł czas powrotu. Znów trzeba było wypłynąć na morze. A tu niespodzianka. W połowie drogi tafla lodu zmieniła się w rozszalałe bałwany. Rzucały cienką jak nitka łódeczką, ale nie wywróciły. Wszystko dzięki płozom po bokach.
Gdy jest się na Palawanie, nie można sobie odmówić zobaczenia podziemnej rzeki o tej samej nazwie co stolica wyspy — Puerto Princesa. Tym bardziej że wygrała z naszymi Mazurami w konkursie o miano światowego cudu. Płynie przez skalne groty i korytarze, ukazując naszym oczom nieziemskie widoki. Oczywiście panują tam całkowite ciemności i by cokolwiek zobaczyć, trzeba posłużyć się latarką. W jej świetle widać przelatujące setki nietoperzy. Zewsząd słychać ich klikania. Są u siebie. To ich dom i ścisły rezerwat. Dlatego można oglądać bieg rzeki na długości tylko dwu kilometrów. Wystarczy, aby nacieszyć oczy kolorami skał i podziwiać wyrzeźbione przez wodę posągi. Nie myślę o stalaktytach i stalagmitach. Nacieki jaskiniowe są wszędzie. Oprócz nich ogromne skalne twory przypominają ludzkie i zwierzęce postaci.
Wycieczka z Port Barton to prawie trzy godziny drogi morzem, po czym trzeba się przesiąść do małej łódki z przewodnikiem i wpływamy pod ziemię. Każdy turysta dostaje kask i kapok, a osoba siedząca z przodu także halogen, którym oświetla drogę zgodnie z poleceniami przewodnika. Mnie przypadł zaszczyt oświetlania widoków i wszyscy uczestnicy wyprawy zgodnie orzekli, że się sprawdziłam.
Dodatkową atrakcją wycieczki są mieszkające w okolicy warany. Przychodzą do małego barku od tyłu i czekają, gdy ten wypuści ścieki; warują przy smrodliwej rurze. Wzbudzają ciekawość wszystkich wycieczkowiczów, którzy tłoczą się z aparatami i kamerami. Warany nic sobie z tego nie robią i spacerują wręcz pod nogami, zupełnie nimi nie zainteresowane. Czasem pokłócą się o jakiś „aromatyczny” kąsek, ale raczej konsumują swoje przysmaki w spokoju.