Czy można kochać dwóch mężczyzn naraz? Można. A czy obu można kochać tak samo?
Majka Czerska podobno ma męski charakter. A raczej męskie podejście do życia. Brać, wycisnąć, zostawić. A co tam! Wiarołomna cyniczka, egoistka, przewrotna... A może jednak marzycielka, wrażliwa, miła, serdeczna i ciepła? Jaka jest naprawdę? A może - jak w życiu - trochę taka, trochę inna...
Czy zawsze życie musi być przyjemne? I czy potrafimy sobie je ułożyć tak, jakbyśmy chcieli? Niektóre sprawy toczą się same, rzekomo bez naszego udziału. Tylko - czy możemy trochę zmieniać bieg rzeczy?
Bohaterce powieści Ostatni list będzie dane to sprawdzić. Tę książkę napisała Maria Ulatowska - autorka bestsellerowych powieści: Sosnowe dziedzictwo, Pensjonat Sosnówka, Rodzina z Sosnówki, Domek nad morzem, Przypadki pani Eustaszyny, ,Kamienica przy Kruczej, Całkiem nowe życie, Prawie siostry - oraz Autorka i Pokój dla artysty (dwie ostatnie ze współudziałem Jacka Skowrońskiego). Urodzona i wychowana w Warszawie, choć twierdzi, że woli życie na łonie przyrody. Jednak gdyby miała tę Warszawę opuścić na zawsze, nigdy by się na to nie zgodziła. Chyba że dla wielkiej miłości. Takiej, o której pisze w swojej najnowszej książce. Warto więc sięgnąć po Ostatni list. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy pierwszy rozdział powieści. Dziś przyszedł czas na rozdział drugi:
Rozdział 2
Początek?
Majka wiedziała, że nie jest dobrze. Jeszcze przed dwiema godzinami czuła się wspaniale. Była wolna i jakieś kilka tygodni temu nareszcie opuściło ją przygnębienie. Smutek, żal i ból towarzyszyły jej przez ostatnie pół roku, no może przez cztery miesiące. W każdym razie bardzo długo. Michał, ten, któremu oddała serce – i chyba cały rozum – po dwóch latach zwodzenia, obietnic, odchodzenia, powrotów oświadczył w końcu, że jednak nie da rady.
Kocha ją, nawet bardzo ją kocha, ale od żony odejść nie zdoła. Próbował (tak, akurat, pomyślała Majka, łykając łzy). Próbował – i niestety, ostatecznie stwierdził, że nie da rady. Nie ma siły. No bo przecież jest jeszcze Maciek, syn. Który jakoś nie przeszkadzał mu przez całe poprzednie dwa lata. Majce też nie, prawdę mówiąc – choć gdyby powiedzieć prawdę, to jednak tak, przeszkadzał jej jak cholera. Michał przychodził, kochali się, Majka płakała – albo nie, bo czasami umiała być zawzięta – a potem on wracał do domu, obiecując, że już dzisiaj, najpóźniej jutro porozmawia z żoną o rozwodzie. Następowało owo jutro – i nagle ktoś był chory, on sam był chory, nie było sprzyjającej sytuacji, zaczynał rozmowę, ale coś przeszkodziło. I tak dalej, i tak dalej.
Aż w końcu zdobył się na zdecydowane postawienie sprawy – nie da rady, niestety.
Majka otworzyła drzwi, poczekała, aż Michał wyjdzie, i wyrzuciła za nim jego szczoteczkę do zębów. I skórzane kapcie. Nic więcej u niej nie miał, nawet maszynki do golenia, bo przecież nigdy na noc nie zostawał. A te kapcie kupiła mu sama, chciała, żeby choć w ten sposób został „udomowiony”.
Następnego dnia rano znalazła i szczoteczkę, i te kapcie, wszystko porzucone na korytarzu, i dopiero wtedy dopadła ją rozpacz. Nie zabrał swoich rzeczy, zostawił je, zlekceważył – ów fakt uświadomił jej ostatecznie, że to naprawdę koniec.
Poszła do pracy, bo musiała, ale przepłakała prawie cały dzień, nie zwracając w ogóle uwagi na pytania kolegów. Co się stało? A ot, płacze sobie i tyle. Nikomu nic do tego. Drwiących uśmieszków nie zauważała, rzeczywistych wyrazów współczucia nie doceniała, przecież to wszystko było mało ważne.
Potem Michał dzwonił jeszcze kilka razy, czekał pod gmachem urzędu, przychodził nawet pod drzwi Majki, ale ona – widząc przez judasza, kto tam stoi – nie otwierała. Tkwiła tak, zalewając się łzami, po tej drugiej stronie metalowej bariery, przytulając policzek do zimnej powierzchni, a judasza zasłoniła plastikowym korkiem od małego pojemnika po tabletkach.
W pracy poruszała się jak automat, potem wracała do domu i płakała, płakała, płakała. Nie chciała nigdzie wychodzić, nie chciała się spotykać z koleżankami. Prawie nic nie jadła, zaczęła pić wino. Codziennie, przed snem, żeby zasnąć. Sen przychodził albo nie.
A któregoś dnia, zapamiętała, że była to niedziela, obudziła się, by odprawiać kolejne „gorzkie żale” – i raptem stwierdziła, że zupełnie nie ma ochoty płakać. Że jakiś tam Michał w ogóle jej nie obchodzi. Był? No dobrze. Nie ma go? Też dobrze. I po co ta cała rozpacz? Zapowiada się piękny dzień, świeci słońce, na niebie tylko małe pierzaste obłoczki. A ona jest głodna. Głodna? Nie pamiętała już tego uczucia, przez kilka ostatnich miesięcy tylko łykała jedzenie z rozsądku, zaraz podchodziło jej do gardła, ale zmuszała się, żeby przełykać, choć robiła to z obrzydzeniem.
Wstała, weszła pod prysznic – mogłaby nawet śpiewać, gdyby umiała. Zjadła jajecznicę, bułkę z masłem, wypiła kawę. Wyszła z domu – i wszystko było dobrze. Chciało jej się spacerować, podziwiać kwitnące bzy, chciało jej się żyć.
Bardzo się bała, że to jakaś pomyłka jej organizmu. Że złamane serce tylko przysnęło i zaraz zacznie łkać i szlochać. Że za chwilę jej poprzedni nastrój powróci i zostanie na zawsze.
Ale tak się nie stało!
Nowa, a właściwie odnowiona Majka, żyła w swej ponownej szczęśliwości – sama, owszem, ale szczęśliwa – już kilka tygodni, no dobrze, cztery tygodnie, bo liczyła dokładnie każdy dzień. Chciała, żeby tak zostało. Pragnęła być wolna i szczęśliwa. Nie życzyła już sobie żadnego kochania, zakochania, zakochiwania się. Na facetów miała alergię.
A teraz co? Teraz nagle się zakochuje? I to nie w jakimś facecie, lecz w mężczyźnie. Na dodatek tak naprawdę Zbyszek chyba (chyba?) wcale nie był w jej typie. Choć na pierwszy rzut oka wydawał się przystojny, to kiedy tak przyglądała mu się z bliska, dostrzegła, że miał jednak sporo mankamentów. Takich wizualnych. Wyższy od niej tylko trochę – a przecież podobali jej się wysocy; włosów tak naprawdę niezbyt wiele – a ona lubiła, gdy mężczyzna miał włosy dłuższe niż poprawność nakazuje. I gęste, rozwichrzone. Najlepiej – czarne. Nie siwe i przerzedzone, jak u tego Zbigniewa, pełnym imieniem. Piękne miał tylko oczy – duże, niespotykanego koloru, takie szarozielone, z niebieskimi plamkami. Jak orchidee. Usta też nie takie, jakie Majka lubiła. Wolała usta doskonale wykrojone, szczególnie dolna warga musiała być wyrazista, z pełną kreską i podniesionymi ku górze kącikami. Zbyszek miał usta dość wąskie, niestety. Dlaczego więc wpatrywała się w nie bezustannie, myśląc o tym, jak poruszają się przy pocałunku? Przecież miłość od pierwszego wejrzenia nie istnieje, Majka oczywiście dobrze to wiedziała. Co więc się dzieje?
Siedziała na kanapie w mieszkaniu Zbyszka, zastygła w zdumieniu. Patrzyła przed siebie; okna nie były zasłonięte firankami, po bokach wisiały tylko dwa pasy jakiegoś niezwykłego materiału, z frędzlami na dole. Taki sam pasek materiału, tylko z czymś w rodzaju koronki, też z frędzlami, wisiał na górze, zasłaniając karnisz.
– Cóż za niezwykły lambrekin – zdobyła się na tę superinteligentną uwagę, nienawidząc się natychmiast za taką błahą wypowiedź.
Ale Zbyszek widocznie nie uznał tych słów za banalne, gdyż – cały rozjaśniony – zaczął opowiadać o mamie i jej upodobaniach do wszelkiego rodzaju ręcznych robótek.
Helena mrugnęła do Majki i umiejętnie zmieniła temat rozmowy.
– Zrobisz nam teraz herbatę? – Podniosła się, zebrała filiżanki po kawie i ruszyła do kuchni.
– Chętnie, ale przy okazji mam prośbę. – Zbyszek podążył za nią, tłumacząc, że gotuje właśnie gulasz-zupę i nie bardzo mu idzie krojenie mięsa w drobną kostkę. – Pokroisz?
Helena została w kuchni, a Zbyszek wrócił do pokoju i usiadł przy Majce, blisko, bliziutko.
– Nie odchodź – poprosił. – Ona zaraz sobie pójdzie, ale ty… zostań.
– Dobrze, przecież muszę spróbować tej zupy. – Majka usłyszała swoje słowa, w ogóle nie wierząc, że je wypowiedziała. Ma zostać? Tak od razu, od pierwszego spotkania? Ależ on jej się wcale nie podoba.
Nie podobał się, lecz coś ją do niego ciągnęło. Takiego przyciągania jeszcze nigdy nie doznała. Nie wierzyła w żadne tam uderzenia pioruna, gwałtowne i nagłe zakochania od pierwszego wejrzenia, chemię i takie tam. Facet albo jej się podobał – i powoli szło dalej – albo się nie podobał i nic się nie działo. A tu co? Gulasz-zupa.
– No i co tak siedzicie po ciemku, gołąbki? – Helena wróciła z kuchni. Powiedziała że mięso pokrojone, wrzucone do gara i wszystko razem tam się teraz gotuje. – Tyle papryki dodałeś, że to mocne jak diabli. Tylko pamiętaj, że polędwicy wołowej długo gotować nie można, bo ci się rozpadnie.
Usiadła na fotelu, stojącym po prawej stronie. Do tego z lewej mogłaby się dostać tylko wtedy, gdyby Majka i Zbyszek wstali z kanapy. Ale oni siedzieli jak przyklejeni do siebie ramionami, jak gdyby nigdy nic, jakby nie przebiegały między nimi żadne prądy, nie tylko wstrząsające obojgiem, ale i przenikające do głębi i jego, i ją.
Zbyszek odkleił się w końcu od ramienia Majki, sięgnął po butelkę i napełnił kieliszki. Pili calvados, oryginalny, przywieziony przez niego z Francji. Dużo jeździł za granicę, miał taką pracę.
Ten szlachetny, mocny trunek uderzył Majce do głowy. Nie była jednak pewna, czy to alkohol, czy raczej siedzący obok mężczyzna.
Helena wreszcie się pożegnała, a oni natychmiast zaczęli zrywać z siebie ubrania.
O zupie całkiem zapomnieli.
*
Majka poszła do pracy w tych samych ciuchach, w których była poprzedniego dnia. Po prostu nie miała siły – ani ochoty – żeby wieczorem jechać do domu. Rano… no cóż, rano też miała co innego do roboty. Ledwo w ogóle zdążyła do pracy. Helena patrzyła na nią podejrzliwie, bo nie zdarzyło się do tej pory, żeby taka elegantka jak Majka nosiła tę samą bluzkę dwa dni z rzędu.
– Nie miałaś czasu na zmianę ubrania czy też w ogóle nie byłaś w domu? – spytała zgryźliwie.
Nie mogła przepuścić takiej okazji, Majka bowiem była ulubienicą dyrektora, a dyrektor bardzo podobał się Helenie. To, że on miał żonę, a ona męża, było nieistotne. Zresztą dyrektor podobał się wszystkim pracownicom, bez względu na ich wiek i stan cywilny. Mniej więcej czterdziestoletni, szczupły i wysoki, z bujną czupryną, posiwiałą na skroniach. Dystyngowany, a jednocześnie bardzo seksowny. Miał taki głos, że wystarczyło zamknąć oczy i można było sobie wyobrazić… wszystko.
Majce też się podobał, nie była oryginalna. I umiała wykorzystać swoje atuty – a należała do nich szczupła sylwetka, pięknie wykrojone niebieskie oczy z bardzo długimi rzęsami, zgrabne nogi i niesamowita burza splątanych, kręconych włosów. Te ostatnie z trudem dawały się ujarzmić, przez co Majka wyglądała, jakby dopiero przed chwilą wstała z łóżka. Faceci takie rzeczy zauważali, a dyrektor bez wątpienia był facetem. Choć – także dyrektorem, co trochę utrudniało im bliższe kontakty, na które niewątpliwie miałby ochotę.
Majka nie była klasyczną pięknością. W ogóle nie była pięknością. Miała jednak w sobie owo „coś”, co bardzo denerwowało jej koleżanki, a przyciągało kolegów. Nie tylko kolegów. Obcy mężczyźni bardzo szybko chcieli zostać jej znajomymi, a Majka dość łatwo nawiązywała kontakty. Które – żeby było jasne – nie oznaczały zbliżeń. Od zbliżeń zresztą – żeby też było jasne – nie stroniła, lecz to do niej musiał należeć wybór. W każdym przypadku. Pana dyrektora wybrałaby bez wahania, ale on tylko na nią patrzył oczami, wyglądającymi na głodne. Jednak głód głodem, a dyrektor chyba był na diecie. Jakim wzrokiem na nią spoglądał, widziały wszystkie zainteresowane panie, które nienawidziły Majki, co oczywiste.