Zu, wielka krakowska artystka, trafia w ciężkim stanie do szpitala. Nikt nie wie, co robiła wcześniej i dlaczego ma rany na dłoniach. Do szpitala przyjeżdża jej córka, z którą Zu nie widziała się przez dziesięć lat.
Gdy Gabriela była małą dziewczynką, nagle z jej życia zniknął ojciec. Musiała wtedy szybko dorosnąć i w przeciwieństwie do matki - stąpać twardo po ziemi. Kiedy jako dorosła kobieta wraca do Krakowa, zastaje swój rodzinny dom w rozpaczliwym stanie. Dawno niewidziane wnętrza i przedmioty sprawiają, że bolesne wspomnienia zasypują jej myśli i serce. Próbując uprzątnąć dom, kobieta odkrywa makabryczną tajemnicę skrywaną przez stare mury.
Czy Gabriela i Zu będą chciały odbudować relacje zerwane wiele lat wcześniej? Czy dramatyczna historia z przeszłości, która położyła się cieniem na życiu obu kobiet, może stać się nicią łączącą na nowo matkę i córkę?
Do przeczytania powieści M.M. Perr (autorki serii kryminalnej z podkomisarzem Robertem Lwem) Wszystkie winy mojej matki zaprasza Wydawnictwo Prozami. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki Wszystkie winy mojej matki:
Weranda tego wieczora była zalana pomarańczowym i czerwonym światłem, tak jak się spodziewała Gabriela. Nie było w nim już żadnych artystycznych artefaktów ani stosu zapisanych kartek papieru, tak jak ostatnio, kiedy w nim była. Nie zdziwiło jej to jednak. Zu uwielbiała zmieniać miejsca rzeczy zarówno tych względnie ruchomych, jak stoły, krzesła i lampy, jak i tych, które w innych domach znajdują swoje stałe miejsce na wieczność, jak choćby stukilowe, ogromne biurko z litego drewna, na którym Zu lubiła pisać. Biurko więc wędrowało za nią do pomieszczenia, w którym akurat chciała pracować, ku zmorze męskiej części rodziny, na której barkach spoczywało jego przeniesienie. Czasami za biurkiem wędrowały również jej ukochane rzeźbione drzwi. Były równie ciężkie, a przez witraże dodatkowo wyjątkowo ryzykowne do przeniesienia. Zu upierała się jednak, że tylko one są na tyle szczelne, że nie wpuszczają dźwięków z innych części domu, co zapewnia jej spokój w czasie pracy twórczej. Ich dom zresztą ulegał ciągle przeobrażeniom. Czasami zmiany w wystroju i układzie mebli wymuszała pogoda i zmieniające się w ciągu roku położenie słońca, a czasami coś zupełnie innego, co się wydarzyło i było bardzo ważne i znaczące, ale jakoś nikt oprócz Zu tego nie uchwycił. Owa zmiana sprawiała jednak, że wszystkie łóżka musiały być przeniesione pod ściany w pokojach, w których się znajdowały, lub wręcz przeciwnie – od tamtej zmiany musiały znajdować się w centralnym miejscu, a całkowicie znikały fotele. Nietykalny był jedynie warsztat tatusia. Raz, gdy mama zrobiła w nim swój porządek, to tata, choć nie krzyczał, był bardzo zdenerwowany. Okazało się, że sposób ułożenia przez mamę jego narzędzi nie odzwierciedla tego, jak on miał je ułożone w swojej głowie, co spowodowało, że przez kolejny tydzień wszystkie prace tatusia były opóźnione, a ponieważ akurat pracował nad szkieletem scenografii do jej dramatu, Zu nigdy więcej nie zmieniła niczego w jego warsztacie.
Gabriela przysunęła bujany fotel do okna i usiadła na nim, opierając stopy o parapet. Zaczęła jeść. Usłyszała dobiegający z jej plecaka dźwięk telefonu komórkowego. Nie ruszyła się jednak. Kolacja zawsze była dla niej świętym posiłkiem, którego nic nie powinno przerywać. Wiedziała też, że nawet jeżeli to był telefon z jej pracy, to nie mogło być nic ważnego. Przed wyjazdem zdążyła wszystko pozamykać lub przesunąć na kolejny tydzień. Pracowała dla jednej z większych agencji nieruchomości, a rynek był wiecznie głodny i nienasycony. Ona jednak była tam wolnym strzelcem. Zarabiała tak co prawda trochę mniej, ale przynajmniej sama mogła regulować swój kalendarz pracy i była dla siebie szefem. Przynajmniej w teorii. Gdy zjadła, rozejrzała się po pomieszczeniu. Stała tam wygodnie wyglądająca sofa, na której już leżała pościel, był mały stolik z lampką i kilka kwiatów oraz długa stara skrzynia pod ścianą. Nic więcej. Żadnego z tych mebli wcześniej nie widziała. Nie niosły ze sobą żadnych wspomnień. Ta niemal pusta weranda wydawała się więc najlepszym pomieszczeniem na spędzenie kilku najbliższych dni w sposób niezagrażający zdrowiu psychicznemu. Choć godzina była jeszcze dosyć wczesna, Gabriela postanowiła iść spać. Mięśnie bolały ją jak po treningu, mimo że nigdzie tego dnia nie biegała. Kortyzol odpłynął jednak już z jej naczyń krwionośnych i zmęczenie zaczęło powoli przyciągać ją coraz bardziej do ziemi, a jej ciało chętnie temu przyciąganiu się poddawało. Umyła się szybko, wzięła wolny koc z salonu i ułożyła się na sofie w zimowym ogrodzie. Szybko zasnęła. Noc była ciepła i spokojna.
Spała niemal w bezruchu przez cztery godziny, po czym przebudził ją nagły hałas, który nie wiadomo, czy dochodził z wnętrza jej głowy, czy może gdzieś z zewnątrz. Otworzyła oczy i zapaliła małą lampkę. Zegarek wskazywał dwudziestą trzecią. Jej wzrok padł na sufit. Były na nim różnokolorowe plamy, głównie czerwone, po licznych zapewne składanych w tym miejscu toastach i zbyt mocno wstrząśniętych szampanach. Drżała. W nocy zrobiło się chłodno. Podeszła do starej skrzyni w nadziei na znalezienie w niej ciepłej kołdry lub choćby narzuty. Otworzyła ciężkie wieko. Słabe światło lampki nie docierało nawet do połowy głębokości skrzyni, ale Gabriela po samych tylko zarysach wiedziała, że nie znajdzie tam nic ciepłego. W skrzyni były tylko drewniane skrzydła Zu. Stała nad nimi przez chwilę i przypatrywała się ich konturom. Jedną ręką zaczęła wodzić po ich szkielecie. Był w połowie złamany. Skrzydła były zgięte i dlatego zmieściły się w skrzyni. Hak widocznie kiedyś puścił i z całym impetem upadły. Ich konstrukcja tego nie przewidywała. Ciężar piór był zbyt duży w stosunku do szkieletu i przez to szkielet się złamał, choć same pióra były nietknięte. W każdym razie takie wydawały się w słabym świetle lampki nocnej. Tatuś to przewidział. On zawsze wiedział takie rzeczy, ale sztuka musiała zwyciężyć. Gabriela jeszcze przez chwilę przypatrywała się skrzydłom, gdy łomot, który poprzednio ją obudził, powtórzył się, tyle że tym razem z innej części domu. Był bliżej. Gabriela wpatrywała się w ciemność ogrodu, niczego jednak nie mogła dostrzec, aż w końcu w jednym z okienek pokazała się zarośnięta twarz z wyszczerbionymi zębami. Gabriela z wrażenia puściła wieko skrzyni, które zamknęło się z łomotem. Twarz z okna zniknęła. Gabriela otworzyła drzwi do ogrodu.
– Jest tam ktoś? – zawołała, starając się brzmieć jak pewna siebie osoba.
– Jestem – odpowiedział chropowaty głos. Gabriela zmrużyła oczy, ale przez ciemność widziała jedynie zarys męskiej sylwetki pod drzewem.
– To prywatny ogród – krzyknęła. – Proszę stąd iść.
– Przyszłem do starszej pani, bo jej nie było wcześniej.
– Po co pan przyszedł?
– Sprawdzić, czy jest w domu.
– Nie ma jej. Niech pan wyjdzie z mojego ogrodu albo wezwę policję – odrzekła jeszcze bardziej stanowczo Gabriela.
– Nie trzeba nikogo wzywać. Już idę – odpowiedział mężczyzna, podnosząc ręce do góry i wycofując się za furtkę z boku domu, która widocznie była otwarta.
Gabriela zamknęła drzwi do ogrodu i z telefonem w ręce poszła na drugą stronę domu, by sprawdzić przez okno wychodzące na ulicę, czy mężczyzna sobie poszedł. Uspokoiła się dopiero, gdy zobaczyła, jak wychodzi przez frontową furtkę. Mężczyzna stanął na chwilę przed domem niepewnie, rozejrzał się dookoła, po czym ruszył w kierunku jednej z alejek. Jego krok był chwiejny, a ubranie brudne i znoszone. Gdy zniknął z pola widzenia, Gabriela zaczęła przeszukiwać szuflady w szafce w przedpokoju. Wiedziała, że szansa na odłożenie we właściwe miejsce klucza do ogrodowej furtki przez jej mamę jest żadna. Otwarcie pierwszych szuflad wypchanych po brzegi rupieciami potwierdziło jej przypuszczenia. Jednak perspektywa spania przy niezabezpieczonym wejściu do ogrodu i przeszklonych drzwiach ogrodowych ze starym zamkiem, który można było otworzyć byle wygiętym drutem przy odrobinie wiedzy i umiejętności, była dla niej nieznośna. W ostatniej szufladzie Gabriela znalazła łańcuch do roweru z przymocowanym do niego kluczykiem. Łańcuch był częściowo zardzewiały, ale wyglądał na wciąż przyzwoicie wytrzymały. Gabriela wybiegła do ogrodu i owinęła kilkukrotnie łańcuch dookoła furtki i ogrodzenia. Gdy skończyła, usłyszała szelest po drugiej stronie. Coś siedziało w zaroślach. Gabriela znieruchomiała. Po chwili usłyszała dochodzący z tamtego miejsca dźwięk, który brzmiał jak płacz małego dziecka. Jej serce zabiło mocno, wywołując niemy ból. Przez głowę przeszła jej myśl, że może mężczyzna nie chciał się wcale włamać, tylko podrzucił jej niemowlę. Była to myśl absurdalna, ale płacz był na tyle wyraźny, że nie mogła go całkowicie zignorować. Podeszła ostrożnie w stronę miejsca, z którego usłyszała dźwięk. Pochyliła się i odgarnęła gałęzie. Żadnego zawiniątka z dzieckiem tam nie było. Odetchnęła z ulgą. Zawiał chłodny wiatr. Gabriela zawróciła w kierunku domu. Otwierając drzwi, ponownie usłyszała jednak płacz. Rozejrzała się po ogrodzie. Nikogo tam nie było. W pierwszym odruchu Gabriela chciała zignorować płacz, zamknąć drzwi i wejść ponownie pod ciepły koc. Szansa na zaśnięcie była jednak żadna. Wiedziała, że nie zmruży oka, a jej umysł będzie czuwał i nasłuchiwał, czy płacz pojawi się ponownie. Sfrustrowana samą sobą, zaczęła przeszukiwać swój samochód. Wiedziała, że gdzieś, najpewniej w bagażniku, znajdzie latarkę. Po dziesięciu minutach, kucając nad wilgotną trawą, zaczęła przeszukiwać dokładnie wszystkie krzaki w ogrodzie. Rozpoczęła od tych najbliżej furtki. Nie szukała długo. Płacz pojawił się ponownie. Tym razem donośniejszy, dochodzący spod rozłożystego rododendrona, spod którego wyłoniła się mała futrzasta główka, a za nią pojawiły się dwie kolejne. Do północy w opróżnionym ze starych gazet kartonie koło sofy na werandzie udało się kobiecie umieścić pięć małych kociąt. Maluchy były wyraźnie głodne i głośno miauczały.
– Pewnie to waszą mamę znalazłam nieżywą w kuchni, co? – powiedziała Gabriela, okrywając je ręcznikiem, który znalazła w łazience. Kocięta były widocznie przyzwyczajone do dotyku człowieka, bo nie okazywały ani cienia strachu. – Spróbuję coś dla was znaleźć do jedzenia.
Nie musiała szukać. W kuchni na stole stały puszki z kocią karmą dla maluchów, które widocznie kupiła wcześniej dla nich Zu. Po zaspokojeniu głodu zmarznięte kocięta wtuliły się w ręcznik w kartonie i zasnęły zwinięte w ciasną puchatą kulkę. Gabriela patrzyła na nie dłuższą chwilę. Powolne oddechy kociąt trochę ją uspokoiły, ale nie na tyle, by mogła spokojnie zasnąć. Nie była z natury bojaźliwa. Wręcz przeciwnie, od dziecka była nad wyraz odważna. Twarz bezdomnego, która pojawiła się w nocy w oknie, obudziła dawne wspomnienia. Przypomniała sobie, jak przez lata mieszkając w tym domu, musiała znosić napady paniki Zu, która twierdziła, że słyszy głosy i kazała jej też nasłuchiwać. Czasami taki stan trwał piętnaście minut, a czasami nasłuchiwanie głosów przedłużało się do późnych godzin nocnych. Dziesięć lat wcześniej od obecnej chwili, jako dorosła już kobieta, obiecała sobie samej, że nie pozwoli, by dawne zmory z przeszłości w dalszym ciągu kształtowały jej teraźniejszość. Musiała zbudować wysoki mur, wyjechać i odciąć się zupełnie, by to się udało. Mimo wielkiego wysiłku, jaki w to włożyła, teraz, po latach, ponownie znalazła się w tym samym domu, w którym musiała nasłuchiwać głosów, i wiedziała, że utrzymanie niezbędnego dystansu i obrona wywalczonego życia będzie ją kosztować co najmniej tyle samo wysiłku co wtedy, gdy ostatni raz w nim była.
7
Obudziłam się, śmiejąc się głośno. Miałam niesamowity sen. Leciałam wysoko w przestworzach. Niczego się nie bałam, choć w dole były oblodzone skalne szczyty. Moje mocne kolorowe skrzydła niosły mnie tam, gdzie chciałam lecieć.
Z dołu słychać było rytmiczny stukot młotka z warsztatu Stasia. Mała G usłyszała mój śmiech i przyszła do naszego łóżka. Wtuliła we mnie swoje zimne stópki, objęła moje policzki swoimi rączkami i zapytała mnie, z czego tak się śmieję. Opowiedziałam jej mój sen. Bardzo jej się podobał i powiedziała, że musimy w takim razie już wstać, bo mamy dużo do zrobienia. Wstałam posłusznie, choć było bardzo zimno. Tej nocy temperatura spadła na zewnątrz do minus dwudziestu stopni. Nasz dom jednak był solidnie pokryty grubą warstwą śniegu, więc świat nie wydawał się taki zupełnie beznadziejny. Obie zarzuciłyśmy na ramiona ciepłe koce i jak królowe zeszłyśmy do pracowni. Od samego rana wiadomo było, że tego dnia inny pokój na śniadanie nie wchodził w grę. Gdy jest tyle do zrobienia, jak powiedziała Mała G, trzeba od razu zacząć od pracowni. Tylko wtedy nic człowieka nie odciągnie od tego, co musi zrobić. Stasiu też już widocznie czuł, że to będzie właśnie jeden z tych dni, bo gdy zeszłyśmy, w pracowni koza już była rozgrzana i było przyjemnie ciepło. Położyłam na podłodze wielki arkusz papieru i obie zaczęłyśmy rysować skrzydła. Powstało wiele projektów, zanim udało nam się uzyskać odpowiedni efekt. Wtedy, zadowolone, poszłyśmy przygotować śniadanie. Zrobiłyśmy cały talerz tostów z serem i dzbanek herbaty z sokiem różanym i przeniosłyśmy to wszystko do pracowni. Tam jadłyśmy w ciszy, kontemplując to, co udało nam się narysować. Mała G poszła po tatę, bo to był już ten czas, że projekt trzeba było mu pokazać. Stasiu przyszedł i pokiwał z aprobatą głową. Powiedział, że pięknie, i chciał zaraz wrócić do swojej zaczętej rano roboty. Zaczęłyśmy się głośno śmiać. Wtedy dopiero się zorientował, że nasz rysunek to nie jest skończone dzieło, ale plan na dzisiejszy dzień, który wymuszał całkowitą zmianę wszystkiego, co miało się dzisiaj wydarzyć, a już się na pewno nie wydarzy.
– Czego potrzebujecie, dziewczyny? – zapytał zrezygnowany.
– Stelaża, na którym zawiesimy pióra – odpowiedziałam.
– A kto zrobi pióra?
– My – odkrzyknęła Mała G.
Zaraz po śniadaniu wzięliśmy się do pracy. Stasiu nie był zbyt zadowolony. Myślał, że stelaż będzie najtrudniejszy i przez niego nie zdąży z makietą do przedstawienia, ale my wiedziałyśmy, że prawdziwe wyzwanie będą stanowiły pióra. Chciałam, żeby każde z nich było niepowtarzalne. Miało swój unikatowy wzór. Zaczęłyśmy chodzić po domu i szperać we wszystkich szufladach, szafach i kufrach. Znalazłyśmy mnóstwo kolorowych materiałów, sznurków, koronek. Przygotowałyśmy sobie też glinę, masę papierową i farby. Długo nie mogłyśmy się zdecydować, z czego powstaną nasze pióra. Postanowiłyśmy, że część będzie kartonowa, a część z cieniuteńkich, prawie przezroczystych listewek, które znalazłyśmy w warsztacie Staszka. Cały dzień spędziłyśmy na klejeniu, obszywaniu, malowaniu i lepieniu. Mała G wymyśliła, by do niektórych skrzydeł dodać jeszcze trochę złota i małych szkiełek. Efekt był zachwycający. Tego dnia skończyłyśmy większość dużych piór i byłyśmy z siebie bardzo zadowolone. Gdy Stasiu przyszedł ze swoim stelażem, pojawił się jednak problem, a właściwie to dwa problemy. Jego stelaż nie był przygotowany do udźwignięcia ciężkich piór z listewek, bo gdy Staszek wychodził rano do warsztatu, myślałyśmy, że pióra będą tylko kartonowe. Drugim problemem były same listewki. Okazało się, że nie były one jakimś tam odpadem, tylko specjalnie zamówionymi cienkimi, cieniusieńkimi i bardzo trudnymi do załatwienia listewkami, które były niezbędne do zamówionego projektu. Na szczęście przed gniewem uratowało nas piękno zrobionych już piór. Sztuka obroniła się sama. Ich wspaniałość była niezaprzeczalna. Zwłaszcza tych listewek ze wszczepionymi szkiełkami zrobionymi przez Małą G. Stasiu wyszedł zamówić nowe bardzo cieniusieńkie listewki. Powiedział też, że przygotuje nowy stelaż, wystarczająco mocny, by unieść wszystkie pióra. Tydzień później, po wielu próbach i błędach, skrzydła były gotowe. Koniec końców stelaż był bambusowy i prezentował się wyjątkowo ładnie. Drewno i metal wyglądały zbyt ciężko, a bambus był idealny. Do tego można było go łatwo nawiercić i przymocować do niego pióra małymi metalowymi kółeczkami. Sam stelaż wyglądał jak skrzyżowane dłonie z rozłożonymi palcami. Do każdego palca przyczepiłyśmy dziesiątki piór. Najwięcej pracy było z ich uporządkowaniem i docięciem tak, by każde z ramion tworzyło ładną, harmonijną linię. Stasiu uważał, że łodygi bambusowe nie były dobrym wyborem, więc jak skrzydła, które postanowiłam zawiesić na głównej ścianie w salonie, kiedyś spadną, to tyczki bambusowe tego nie wytrzymają i pękną. Poprosiłam go więc, by kupił dobry hak, tak by to się nigdy nie wydarzyło. Kolejnej soboty urządziliśmy wspaniałe przyjęcie z muzyką i tańcami. Ponieważ Stasiowi udało się kupić naprawdę wspaniałe haki, pozawieszaliśmy je wszystkie na suficie w salonie, a na nich w czasie przyjęcia zawiesiliśmy drewniane huśtawki. Można więc było się bawić, słuchać muzyki i latać.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Wszystkie winy mojej matki. Powieść kupicie w popularnych księgarniach internetowych:
Tagi: fragment,