Oficyna Literacka Noir sur Blanc przypomina po latach Srebrne orły - powieść historyczną Teodora Parnickiego, wydaną w 1944 roku w Jerozolimie (wydanie w Polsce: Wrocław 1949). Utwór objęty był w 1951 roku zapisem cenzury w Polsce, podlegał natychmiastowemu wycofaniu z bibliotek.
Srebrne orły to druga powieść w dorobku Parnickiego, a zarazem jedna z najpopularniejszych, o czym zdecydował tematyczny związek z dziejami kształtowania się polskiej państwowości (Parnicki rzadko nawiązywał w swoich książkach do historii Polski) oraz fakt, że jest to utwór zbudowany dość tradycyjnie w porównaniu do późniejszych dokonań pisarza.
Parnicki wkroczył do literatury z programem odnowy powieści historycznej. Postulatowi maksymalnej wierności źródłom i opracowaniom naukowym towarzyszyła ambicja wykorzystania zdobyczy nowoczesnej prozy psychologicznej. W Srebrnych orłach dążenia te znalazły wyraz w samej konstrukcji utworu, przypominającej nieco Cudzoziemkę Kuncewiczowej. Ciągłe opowiadanie zastąpił montaż scen, opisywanych ze stosunkowo niewielkiego dystansu. Autor posłużył się trzecioosobową narracją personalną, główną postacią powieści czyniąc Arona, wychowanka papieża Sylwestra II, a później - opata klasztoru w Tyńcu za rządów Bolesława Chrobrego. Wydarzenia w roku 1015, poprzedzające wybuch kolejnej wojny Chrobrego z Cesarstwem, o których mowa w pierwszych i ostatnich rozdziałach, tworzą fabularną i narracyjną ramę.
Powieść została uznana przez krytykę za najwybitniejsze osiągnięcie wśród utworów podejmujących temat początków polskiej państwowości. Po odwilży 1956 zakaz cenzury cofnięto i do 1975 powieść miała 9 wydań. Dziś, po latach, ukazuje się jej wznowienie. Warto sięgnąć po Srebrne orły. Już dziś możecie przeczytać obszerny fragment powieści:
W Rzymie zazwyczaj hucznie obchodzono dzień świętego Wawrzyńca. Ale nigdy tak hucznie chyba jak w dziesiątym roku Jana Piętnastego.
W klasztorze Świętego Pawła za Murami także dużo mówiono i o święcie samym, i o zabawie powszechnej, jaką w murach bazyliki, świętemu diakonowi, męczennikowi poświęconej, wyprawić kazał jej włodarz, kardynał-diakon. Polecił on nawet na ten dzień, żeby więcej miejsca było, wyprowadzić z lewej nawy kościelnej przepyszne swe konie, którymi od lat chlubił się nie bez słuszności przed całym Miastem i przejezdnymi cudzoziemcami. Część braci prosiła nawet przeora, by pozwolił wziąć udział w zabawie: ów jednak nie tylko odmówił, ale w ogóle na ten dzień zabronił opuszczania klasztoru. Kilku przecież, głównie starszych ojców, którym obyczaje pradziadowskie wydawały się rzeczą bardziej świętą niż nowinkarskie przepisy kluniackie, jeszcze nocą przedświąteczną przelazło przez mur i zjawiło się na zabawie w szerokich kapeluszach z piórami kogucimi oraz w spodniach bardzo luźnych u dołu, bardzo obcisłych u góry, o jednej nogawicy żółtej, drugiej zaś czerwonej. Kardynał--diakon Bazyliki Świętego Wawrzyńca wielokrotnie przepijał do nich, sławiąc przywiązanie do dawnych obyczajów i zachęcając, by nic się nie bali nowego swojego przeora, bo niedługo już całe nowinkarstwo, z obczyzny do Miasta świętego złośliwymi wichrami północy naniesione, wypleniać się będzie ze szczętem, jako ów kąkol, o którym święty Paweł Apostoł tak ładnie pisał w liście do świętego Piotra, klucznika Bożego.
Zachęta kardynała-diakona nie na wiele co prawda przydała się żarliwym obrońcom dawnych obyczajów — przeor do furty ich nawet nie dopuścił, grożąc psami gotowymi do spuszczenia ze smyczy. Odgrażając się, odeszli. Tymoteusz opowiedział Aronowi, że kilku z nich zaofiarowało się śpiewać pobożne pieś ni przed bramą domu konsula Krescencjusza, jednego przygarnął opiekun onegdajszy, kardynał-diakon od Świętego Wawrzyńca, a dwu najmłodszych i najsilniejszych zaciągnęło się do służby zbrojnej u stryjów Tymoteuszowych. Stoją od rana do nocy w bramie zameczku, naprzeciw kolumny Marka Aureliusza, jak zobaczą mnicha ze wspólnoty kluniackiej, od razu mierzą doń z procy, by wprawiać się — jak oświadczyli stryjecznemu bratu Tymoteusza, Grzegorzowi — w szlachetnej sztuce wojowania.
Zabawa dla uczczenia świętego Wawrzyńca mogła mieć inne jeszcze skutki dla klasztoru poza murami; Tymoteusz napomykał o jakiejś rozmowie między stryjem Janem Teofilaktem a konsulem Krescencjuszem. Mówili podobno o nadziejach, jakie żywią w związku z niechęcią papieża Jana do wspólnoty kluniackiej, do przeora zaś od Świętego Pawła w szczególności.
— Mógł Ojciec Najświętszy nie uznać wyboru Gerberta na dalekie arcybiskupstwo w Reims, tym bardziej może ukrócić jakieś tam marne przeorzysko w swojej stolicy — wołał podniesionym głosem Jan Teofi laktos, dolewając konsulowi najświetniejszego z win własnego wyrobu.
Arona uderzyło, że Tymoteusz, mówiąc o stryjach, nie ukrywa wcale trzeźwego sądu, a nawet pewnej niechęci. Narzekał na zbiorową gospodarkę winnicami.
— W ręku jednego byłoby to bogactwo nad bogactwami — tłumaczył zupełnie nieznającemu się na tych sprawach młodziutkiemu mnichowi — a przy takiej gromadzie wszyscy są żebrakami.
Śmiejąc się, opowiedział, jak skakali sobie do oczu Jan Teofilaktos i stryj Roman, gdy naradzano się pospołu, czyby do dobrego wina, wysyłanego na zabawę do Bazyliki Świętego Wawrzyńca, nie domieszać trochę skwaśniałych, lichych win. Po długich swarach postanowiono nie psuć dobrego gatunku: przyjaźń kardynała-diakona może jeszcze się okazać bardzo cenna… Jechał więc Tymoteusz na zabawę, prowadząc dwadzieścia sześć osłów uginających się pod ciężarem beczek z wyborowym winem. Witany był wszędzie po drodze kaskadami oklasków i burzą radosnych okrzyków. Przed kościołem burza stała się nawałnicą! Setki rąk wyciągnęło się ku beczkom, w okamgnieniu rozładowano osły — Tymoteusz musiał bardzo uważać, by nie pomylić rachunku, by nie sprzątnięto mu jakiejś beczki spod nosa, zanim przekaże całe wino zarządcy domu kardynalskiego. Beczki toczono przez perystyl kościelny, główne wejście i chwilę przez nawę środkową, by potem zawrócić na lewo, tam skąd jeszcze pachniało końmi, a gdzie wznosiły się już stosy butli z oliwą i worów z jarzynami, a obok jeżył się ku górze istny las najmilszych szubienic — dużych drągów, na których kołysały się żylaste przeważnie koguty z ukręconymi głowami, obróconymi martwym, ale rozwartym okiem ku uśmiechającym się życzliwie ze stropu mozaikowym świętym.
W południe wstrząsnęła całą bazyliką niesłychana wrzawa.
— Cud, cud stał się, nasza świątynia dostąpiła łaski cudu! — Wołano zewsząd. Tu i ówdzie płakano z radości. Ludzie parli na siebie, obalając się i tratując, rozsuwano się jednak pokornie i ze czcią, by zrobić miejsce orszakowi sunącemu z pieniem pobożnych hymnów przez dziedziniec ku głównemu wejściu, a stamtąd ku głównemu ołtarzowi, gdzie niezbyt trzeźwi już klerycy usiłowali, nie zawsze szczęśliwie, zapalić świece.
Arona ogarnęła z niczym nieporównana zgroza, gdy Tymoteusz mu opowiedział, co się działo w bazylice wstrząsanej okrzykami: „Cud, cud!”.
Na czele orszaku szedł kardynał-diakon bazyliki z trzewikami w ręku, ale z mieczem zatkniętym za czerwony pas; boso szedł właśnie dla uczczenia cudu. Tuż za nim czterech młodzieniaszków z oczyma pełnymi lęku i zarazem zachwytu dźwigało na ramionach cztery zbite ze sobą deski, na których chwiała się biała postać zupełnie nagiego młodzieńca o tak prześlicznej twarzy, że jak mówił Tymoteusz, aż dech mu zaparło, a w oczach, sam nie wie czemu łzy stanęły, co mu nigdy się nie zdarza…
Była to twarz raczej smutna, a może tylko zadumana o czymś niepojętym dla ludzkiej wyobraźni. Postać tę tu i ówdzie oblepiały jeszcze grudki ziemi — wszak dopiero przed godziną ją odkopano. Gdy z trudem umieszczono ją na głównym ołtarzu, wszyscy uklękli, a kardynał-diakon z dymiącą kadzielnicą w ręku rozpoczął modły dziękczynne.
— Bądź pochwalony i uwielbiony, święty Wawrzyńcze, męczenniku, iżeś taką łaskę okazał swojej świątyni w samym dniu swojego imienia, i cudem tym takeś wywyższył ją ponad wszystkie w Mieście Piotrowym kościoły… — Święty Patryku, święty Bedo, święty Edwardzie, męczenniku, przecież to chyba Apollo albo Merkury, albo zgoła krwawy Mars — szepnął, szczękając zębami Aron, wpij ając się paznokciami w dłoń opowiadającego Tymoteusza.
Ten zaś nie dziwił się bardzo, bo jak przyznał, samemu zrobiło mu się straszno, gdy z ambony zawołał ktoś nagle przeraźliwie wysokim głosem:
— Bracia, widzicie? Czemuż nas mnisi bałamucą gadaniem kłamliwym, że nagość to rzecz Panu obmierzła?… Patrzcie na świętego męczennika, młodzieniaszka niewinnego!
I w okamgnieniu zrzucił z siebie wszystko, w co tylko był odziany. Pięciu czy sześciu mężczyzn poszło za jego przykładem, ale gdy jedna z kobiet zaczęła rozpinać suknię, mąż jej, sam już nagi zupełnie, trzewikiem trzymanym w ręku uderzył ją dwukrotnie w twarz z taką siłą, że zachwiała się i byłaby upadła, gdyby Tymoteusz jej nie podtrzymał.
Później dopiero spostrzegł Tymoteusz dwie duże czerwone plamy na zielonym swym w złotawe pasy kaftanie.
Powszechną uwagę od obnażających się odwróciła inna kobieta: młoda, ładna i strojna. Przeciskała się przez tłum z wargami szeroko rozchylonymi, a zębami zaciśniętymi, z palcami mocno splecionymi dokoła zwieszającego się z szyi na srebrnym łańcuszku pięknie mieniącego się krzyża. Błagała, by jej zrobiono dostęp do posągu… Całowała wielu po rękach, a kardynała-diakona w bosą stopę.
— Nagi jest święty, nagi — wołała głosem bardzo dźwięcznym i śpiewnym. — O! błogosławiona nagości! Niech cię dotknę… Rzekł Pan: „Wiara czyni cuda…”. A ja wierzę, wierzę… Dotknę świętego i będę miała dzieciątko.
Gdy zapadł zmierzch, zapłonęły kolorowe lampiony chwiejące się pod ukwieconymi obficie girlandami przerzuconymi od kolumny do kolumny poprzez cały kościół aż do głównego ołtarza.