Co masz do tego dzieciaka? Fragment książki „Piętno dzieciństwa"

Data: 2020-02-25 10:54:51 | Ten artykuł przeczytasz w 12 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet

Jaką cenę w dorosłym życiu płaci człowiek, który doświadczał w dzieciństwie przemocy?

Wojtek Rawicki pozornie jest szczęśliwy i spełniony zawodowo. Wysokie stanowisko w banku, piękny dom i żona z dziećmi tworzą idylliczny obraz. Tymczasem traumy sprzed lat pozostawiły rany w duszy mężczyzny, które wciąż się nie zagoiły. Lata koszmaru, dręczące sny i nieustanne trudności z ujawnianiem emocji są dla Wojtka wciąż nie do pokonania. Pochopne i złe decyzje dodatkowo skomplikowały jego życie oraz wywołały spiralę niekończących się wyrzutów sumienia.

Gdy w wigilijny wieczór Rawicki dowiaduje się, że ma córkę, jego świat ulega nagłej zmianie. Bohater podporządkowuje wszystkie działania jednemu celowi – aby poznać własne dziecko i stać się dla niego tatą.

Czy mężczyzna zdoła znaleźć w sobie odwagę i wytrwałość, by zawalczyć o nowe życie?

Obrazek w treści Co masz do tego dzieciaka? Fragment książki „Piętno dzieciństwa" [jpg]

Piętno dzieciństwa to drugi tom dylogii o rodzeństwie Rawickich. W pierwszej powieści, Sedno życia, swoją historię przedstawiła Edyta. Teraz nadszedł czas, by dopuścić do głosu jej brata – Wojtka. Do lektury nowej powieści Katarzyny Kieleckiej zaprasza Wydawnictwo Szara Godzina. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy Wam premierowy fragment książki Piętno dzieciństwa. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii: 

Sfinansowałem do końca zbiórkę na leczenie małej na stronie fundacji, nastawiłem Emila na tryb psa tropiciela i, korzystając z uzyskanej przez niego wiedzy, odbyłem kolejną wycieczkę do Krakowa, gdzie Ania z naszą córką miały zjawić się na przeglądzie lekarskim. Znów pobawiłem się w zakamuflowanego podglądacza i przy okazji zaiwaniłem z recepcji kartę z historią choroby. Pogoniony potężną dawką adrenaliny, w szpitalnej toalecie fotografowałem telefonem kolejne strony teczki, zupełnie nie rozumiejąc zawartych w dokumentach treści. Ich interpretacją zamierzałem zająć się później. Udało mi się utrwalić każdy świstek, żadnego nie utopić w sedesie i oddać papiery, zanim ktokolwiek połapał się, że ich nie ma. Czułem się wręcz rozbawiony swoim nadspodziewanym sprytem. Pozostało tylko nie zgubić telefonu, wydrukować cały ten chłam i oddać jakiemuś konowałowi do analizy. Sam nie chciałem z tym walczyć, bo już przy pierwszej obejrzanej stronie zwątpiłem we własną inteligencję i znajomość ojczystego języka.

Wróciłem do Łodzi i – znów dzięki Emilowi – załatwiłem półprywatną pogawędkę z kardiochirurgiem dziecięcym z Matki Polki. Mój nieprzeciętny przyjaciel, z zawodu adwokat, prowadził mu kiedyś sprawę rozwodową. Okazało się, że wbrew pozorom rozwody łączą ludzi, bo panowie pałali do siebie ewidentną sympatią. Postanowiłem z tego skorzystać. Siedzieliśmy we trzech przy kawie w kancelarii Emila przy Narutowicza. Specjalnie nie naciskałem na pogaduszki w szpitalu w nadziei, że wbity w relacje kumpelskie łapiduch nie będzie tak sztywno przestrzegał procedur i RODO.

– Skąd to masz? – spytał po obejrzeniu wydruków podwędzonej makulatury, omiatając mnie podejrzliwym spojrzeniem.

– Jak to skąd? Ze szpitala – palnąłem niezbyt mądrze i doprecyzowałem, żeby nie było wątpliwości: – Z Krakowa.

– Gówno, a nie z Krakowa, bo to nasze, łódzkie formularze – oświadczył i zaczął podejrzliwie łypać na Emila, jakby posądzał go o durne żarty.

– Jakie łódzkie? Przecież wiem, gdzie je zdobyłem.

– Patrz. – Wyjął jeden świstek i podstawił mi pod nos. – Tu jest mój podpis. Albo mówisz wprost, o co chodzi, albo nie biorę w tym udziału. Co masz do tego dzieciaka?

Lekko zdurniałem, świadom, że zostałem przyłapany na chachmęceniu. Obserwował mnie z niepokojem wymalowanym na poczciwej, okrągłej twarzy czterdziestolatka. Emil ręczył za niego wszystkimi kończynami. Ględził, że to straszny babiarz i żona słusznie od niego uciekła, ale poza tym jest całkiem przyzwoitym człowiekiem. Dał się oskubać, dba o dzieci i wzorowo płaci alimenty. Emilowi ufałem jak mało komu i dlatego zdecydowałem się walić prosto z mostu. W gruncie rzeczy ten lekarski podpis mnie ucieszył, bo świadczył o tym, że facet może wiedzieć więcej, niż się spodziewałem.

– To moja córka – wypaliłem.

Przez chwilę obserwował mnie w milczeniu. Wreszcie oznajmił spokojnie:

– Znam Zuzię od urodzenia. Operowałem ją pierwszy raz, gdy miała dosłownie kilka dni.

– I tak ją dobrze zapamiętałeś? – wpadłem mu w słowo, bo nie mogłem się powstrzymać od kpiny.

– Pamiętam wszystkich pacjentów – odparował. – W tym akurat nie ma nic niezwykłego. Pamiętam też, że ona nie ma ojca. Od samego początku zajmowała się nią tylko matka. Nawiasem mówiąc, niezła dziewczyna. Świetne cycki – dodał z błyskiem w oku.

– Człowieku, nie wiedziałem o małej! Nie miałem pojęcia, że się urodziła – tłumaczyłem zgodnie z prawdą, bo czułem, że tylko szczerość może mnie uratować. – Odwal się od cycków i mów o dziecku.

– Jej matka wie, że masz te dokumenty?

– Jasne, że nie wie. Gdyby wiedziała, to przecież ona by mi wyjaśniła, w czym rzecz. Jeszcze z nią nie rozmawiałem. To nie takie proste. Nie mam złych zamiarów. Chcę pomóc.

– Okej – wycedził lekarz powoli i chyba wreszcie zaczął mi wierzyć, bo dodał: – Powiem ci wszystko, jeśli udowodnisz, że to twoje dziecko.

Uśmiechnąłem się z ulgą. Wiedziałem, że to nie będzie trudne. Wyciągnąłem z kieszeni telefon i pokazałem mu cały zestaw zdjęć, które pstryknąłem ostatnio Edycie i Grzesiowi. Na części z nich znajdowałem się także ja. Podobieństwo między Zuzią i jej ciotką było nie do podważenia.

– Kto to jest?

– Moja siostra bliźniaczka – ogłosiłem z triumfem, a Emil, który dotychczas nie wcinał się w rozmowę i spokojnie sączył kawę, energicznie pokiwał głową, potwierdzając.

– Niezła dżaga – mruknął doktorek z zainteresowaniem, jeżdżąc palcami po wyświetlaczu i powiększając podobiznę Edyty, jakby chciał ją przeanalizować kawałek po kawałku.

Zamurowało mnie, bo nigdy wcześniej nie patrzyłem na nią w ten sposób, a tu nagle i szwagier, i ten tutaj…

– Nie ekscytuj się – przerwał mu Emil. – Za nią już ma kto latać. Skup się raczej na faktach zawodowych.

Kardiochirurg raczył zażartować, że jego sprawy zawodowe to zarazem sercowe, rozluźnił się nieco i najwyraźniej uznał, że nie jestem podstępnym knowaczem, bo wreszcie zaczął mówić.

Zuzia urodziła się z wrodzoną wadą serca. W sumie zanim jeszcze pojawiła się na świecie, dzięki USG i wszelkim dostępnym metodom diagnostycznym jej mama wiedziała, że w tej sprawie potrzebna będzie wytrwała walka o życie, dużo sił, pieniędzy i odrobina szczęścia. Nikt nie pytał, czy temu podoła, czy potrafi i chce. Po prostu taki trafił jej się los i musiała wyjść mu naprzeciw.

Kardiologia to skomplikowany dział medycyny. Dla przeciętnego, szarego bankowca wydaje się czarną magią. Dlatego przyswojenie chociaż ułamka tego, co usłyszałem, wymagało ode mnie gigantycznego wysiłku umysłowego, a od mojego rozmówcy oceanu cierpliwości. Serce ma dwie komory i dwa przedsionki. Tyle wiedziałem. Pędzą od nich autostrady tętnic i żył w różnych, z góry ustalonych kierunkach, bo część krwi zawiera tlen i rozprowadza go po całym ciele, a część odtransportowuje dwutlenek węgla do płuc. To było nawet proste. Przed oczami miałem obraz wędrujących czerwonymi tunelami stworków z przeźroczystymi bańkami na plecach. „Życia piękny dar budzi się w nas jak wiosenny świt…” – zabrzmiało mi w głowie. Jakoś tak to leciało. Jako dzieciak oglądałem kreskówkę o tym, co dzieje się w ludzkim organizmie. Wyglądało to jak wielka fabryka zasuwająca na trzy zmiany z centrum dowodzenia w mózgu. Dzięki niej właśnie dowiedziałem się, jak pracuje serce, usłyszałem, że jest mięśniem wielkości ludzkiej pięści i że jego zastawki działają jak jakieś futurystyczne, kosmiczne wrota.

Siedzący naprzeciwko mnie lekarz nie był jednak bohaterem serialu Było sobie życie, a nabazgrane przez niego bohomazy nie miały nic wspólnego z bajką. Nie tworzył inspirowanej anatomią fikcji, lecz krok po kroku ilustrował za pomocą kolorowych długopisów Emila, dlaczego moja córka ma w życiu pod górkę. Jedyne, co zdołałem od pierwszego kopa zapamiętać, to ubytek przegrody międzykomorowej. To było w miarę do ogarnięcia. Komory serca oddziela od siebie ściana. Zuzia miała w tej ścianie szparę. Przez szparę mieszała się krew utlenowana z nieutlenowaną i to stanowiło przyczynę kłopotów. Do tego dołożył kilka dodatkowych dupereli, które już mnie przerosły, choć z pewnością dotyczyły zastawek. Wrota dla tych wędrujących stworków nie otwierały się, jak trzeba. Trochę tak, jakby w biurowcu co chwilę zacinała się winda.

Żeby uporządkować w głowie sytuację mojej córki, postanowiłem ją upchnąć w solidne ramy statystyki. Jeden procent dzieci rodzi się z wadami serca. Mniej więcej taki sam procent ludzi ma rude włosy. Pod tymi względami była jedna na sto. Tymczasem podobno co czwarte dziecko wychowuje się bez ojca. Tak donosił internet, a ja nie widziałem powodu, żeby wątpić. Zatem w tym zakresie Zuzia była znacznie mniej nietypowa i spokojnie mogłaby z tej wyjątkowości zrezygnować. Nawet gdy się przy niej pojawię, będzie nieprzeciętna.

 Po kilku dniach od jej narodzin rozmawiający właśnie ze mną jak gdyby nigdy nic człowiek rozciął jej klatkę piersiową i przeprowadził pierwszą operację. Kilka miesięcy później – drugą. W krążeniu pozaustrojowym z ochłodzeniem ciała. Brzmiało to przerażająco. Cały czas po zabiegu, kiedy tylko nie wyganiano jej z OIOM-u, Ania siedziała przy małej. Postanowiłem, że bez względu na wszystko przy trzeciej operacji będę Zuzi towarzyszył także ja.

Zostałem uświadomiony, że moja córka w wyniku choroby jest dość niska i drobna jak na swój wiek, a w dodatku łatwo się męczy. Jednocześnie jej organizm okazał się nad podziw wytrzymały. Nie dolega jej absolutnie nic więcej, nie imają się jej ani katary, ani grypy, ani zapalenia ucha. Nie stwierdzono również choćby minimalnych śladów próchnicy. Spełniała także inne typowo kardiologiczne warunki i dlatego pod koniec roku została objęta eksperymentalnym programem, z którego wprawdzie w sensie technicznym załapałem niewiele, ale dotarła do mnie finalna konkluzja. Dzięki wysiłkom medycznym i naukowym zakwalifikowane dzieci otrzymywały szanse na zdrowie i normalne życie. Po nowatorskiej formie zabiegu oczywiście konieczna będzie obserwacja kardiologiczna i regularne badania kontrolne, za to codzienność Zuzi nie miała specjalnie się różnić od życia zdrowego człowieka. Odpadały nurkowanie głębinowe, loty w kosmos czy kariera pilota odrzutowca, jednakowoż te atrakcje już same w sobie wykraczały poza obiecywaną przeciętność, więc nie było się o co czepiać. Uspokojony w tej kwestii, zażądałem konkretów:

– Kiedy przeprowadzicie ten zabieg?

– Jeszcze nie wiem. Nie za szybko.

– Dlaczego nie za szybko? Przecież macie kasę! Wpłaciłem na konto fundacji całą potrzebną kwotę.

– Brawo – stwierdził z uznaniem. – Ale to i tak niczego nie zmienia. To skomplikowany proces, do którego musimy się przygotować i my, i zakwalifikowane dzieci. Poza tym czekamy na dostarczenie niezbędnego sprzętu, który mają nam przysłać ze Stanów. No i nie zapadła decyzja, czy operujemy w Łodzi czy w Zabrzu.

– W Zabrzu? W jakim Zabrzu? Dlaczego tam?

– Bo to wspólny program naszej kliniki i Śląskiego Centrum Chorób Serca. Nie słyszałeś o tym szpitalu?

– Zwariuję – oznajmiłem z rezygnacją. – To dlaczego była na badaniach w Krakowie?

– Mnie pytasz? To twoja córka – odpowiedział, uśmiechając się krzywo. – Cholera, a sprawiasz wrażenie inteligentnego. Kiedy dokładnie się przyjrzysz tym papierom, które przyniosłeś, zauważysz, że mieszka pod Krakowem. Na zwykłe kontrole może jeździć tam. Nie ma potrzeby za każdym razem ciągnąć jej przez pół Polski. Pojawi się u nas na pewno przed wakacjami, nie wiem kiedy dokładnie, a operację najprawdopodobniej zaliczy w sierpniu.

– To pół roku – wymamrotałem otumaniony nadmiarem wiedzy.

– Zgadza się. Nie bój nic. To silna dziewczynka. Dbajcie o nią, to spokojnie dotrwa do tego czasu, a potem będzie już tylko lepiej.

Dbajcie o nią… Jak, do cholery, miałem o nią dbać, skoro nigdy nawet mnie nie widziała? Musiałem złożyć przysięgę na wszystkich znanych ojców medycyny z Hipokratesem na czele, że nie zdradzę się z tym, co doktorek mi wyklepał w tajemnicy. Wiedziałem już, że mam przed sobą długie czekanie pełne miliarda niewiadomych, z których największą i podstawową było moje dziecko.

W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki „Piętno dzieciństwa" Powieść Katarzyny Kieleckiej kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Piętno dzieciństwa
Katarzyna Kielecka1
Okładka książki - Piętno dzieciństwa

Jaką cenę w dorosłym życiu płaci człowiek, który doświadczał w dzieciństwie przemocy? Wojtek Rawicki pozornie jest szczęśliwy i spełniony zawodowo...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Reklamy
Recenzje miesiąca
Biedna Mała C.
Elżbieta Juszczak
Biedna Mała C.
Zagubiony w mroku
Urszula Gajdowska ;
Zagubiony w mroku
Jeszcze nie wszystko stracone
Paulina Wiśniewska ;
Jeszcze nie wszystko stracone
Zmiana klimatu
Karina Kozikowska-Ulmanen
Zmiana klimatu
Szepty jeziora
Grażyna Mączkowska
Szepty jeziora
Oszpicyn
Krzysztof A. Zajas ;
Oszpicyn
Tropem miłości
Izabela M. Krasińska
Tropem miłości
Psy gończe
Joanna Ufnalska
Psy gończe
Pokaż wszystkie recenzje