Cnota wyzwolona. Fragment książki „Światłość i mrok"

Data: 2022-12-16 09:17:50 | Ten artykuł przeczytasz w 33 min. Autor: Piotr Piekarski
udostępnij Tweet

Miłość wbrew regułom w wielokulturowym świecie.

Rok 1939. Kołki nieopodal Łucka. Ślub przed synagogą gromadzi całe sztetel. Chana, siostra panny młodej, i Jan, przyjaciel nowożeńca, ujrzawszy się po raz pierwszy, niczym rażeni piorunem zakochują się w sobie i wywołują skandal, gdy na weselu – wbrew żelaznym zasadom -zatańczą razem. Chasydkę i ziemiańskiego syna dzieli wszystko, religia, wychowanie, obyczaje, a także prawo talmudyczne. Czy Chana odważy się je złamać, narażając się nawet na śmierć z ręki ojca? Czy Jan, mimo wszelkich przeciwności i działań własnej rodziny, znajdzie sposób, by połączyć się z ukochaną?

Obrazek w treści Cnota wyzwolona. Fragment książki „Światłość i mrok" [jpg]

Światłość i mrok to historia wielkiej miłości, opowieść pełna dramatycznych zwrotów, w której splatają się losy wielu postaci o wyrazistych, mocnych charakterach. Małgorzata Niezabitowska z niespotykaną dbałością odtwarza klimat lat trzydziestych i z pasją kreśli obraz niełatwych relacji między Żydami, Polakami i Ukraińcami.

– Zależało mi, żeby niczym w kapsule czasu, przenieść czytelnika na przedwojenne Kresy i przez historię trudnej miłości, która nie miała prawa się zdarzyć, a wybuchła z ogromną siłą, przedstawić skomplikowany fragment naszej historii – powiedziała w naszym wywiadzie Małgorzata Niezabitowska.

Do lektury zaprasza Wydawnictwo Znak. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki Światłość i mrok. Dziś prezentujemy kolejną odsłonę tej historii:

Powieść Małgorzaty Niezabitowskiej Światłość i mrok.

Rozdział czwarty, Cnota wyzwolona           

Aleksandra
                
    Podczas tych wakacji pozbędę się cnoty. To postanowienie podjęłam, kiedy pociąg ledwo ruszył z dworca i jechał przez Lwów, z którym żegnałam się na trzy miesiące. Decyzja zapadła już wcześniej, teraz chodziło o konkretyzację - gdzie, kiedy i z kim. 

    Miasto nie ułatwia stania się kobietą pannie z dobrego domu, którą, musiałam przyznać, byłam niezależnie od tego, jak wykpiwałam to anachroniczne pojęcie. Nie narzekałam na niedostatek chętnych, o, było ich mnóstwo, podobnie jak okazji, zwłaszcza, gdy nie szukałam "dozgonnej miłości" a jedynie erotycznej przygody. Z takim podejściem kwalifikowałam się na kochankę idealną, mogłam wybierać i przebierać, ale powstrzymywał mnie brak odpowiedniego miejsca. Nikt spośród pasujących mi kawalerów, żonatych nie brałam w rachubę, nie dysponował samodzielnym lokum, zaś w hotelach, poza szemranymi z pokojami "na godziny", nie meldowano niezamężnych par, a samotna młoda dama wzbudzała jednoznaczne podejrzenia. 

    Dodatkowo, w odróżnieniu od większości przyjezdnych koleżanek, mieszkających na stancjach i pozbawionych dozoru, ja podlegałam kurateli babki Niesłuchowskiej, w której apartamencie otrzymałam pokój z garderobą i łazienką, a ceną za luksus, jakiego wcale nie łaknęłam, była ustalona z rodzicami ścisła kontrola mająca zapobiec, bym nie przesiąkła "moralną zgnilizną metropolii". Oczywiście, chcący zawsze znajdzie rozwiązanie, lecz nie byłam tak zdesperowana, by oddać się byle komu, byle gdzie. 

    I w cnotliwości dotrwałam do lata, które sprzyja romansom, a życie na wsi, dokąd się udawałam, dawało więcej swobody i możliwości skrycia się. Leśne szałasy służące w zimowym sezonie drwalom, bezludne wysepki na Styrze i domki myśliwskie położone w środku naszych borów, spełniały wymogi tajemnego gniazdka, w zależności od upodobań, bliższego naturze albo cywilizacji. 

    Ogarnęło mnie rozbawienie. Zamiast romantycznej scenerii rozgwieżdżonej nocy pełnej słodkich, upajających zapachów kwiatów i ziół czy świtu wśród snujących się nad rzeką mgieł i zalotnych, ptasich treli, skupiałam się na praktycznej stronie akcji defloracji. Czy byłam modnie cyniczna? Wyzwolona? Czy na wyrost zepsuta? –zastanawiałam się. Nie, po prostu nadszedł czas, by pozbyć się "wianka", wedle określenia Nianiusi, fascynującego mnie od momentu, kiedy z nadzwyczaj poważną miną zaczęła wygłaszać przestrogi, bym strzegła tego bezcennego klejnotu. Lecz cóż wart jest klejnot, którym nie można się cieszyć ani choćby chlubić, ponieważ dziewictwo stało się przyczyną żartów, przynajmniej wśród moich lwowskich przyjaciół. 

    Nie kierował mną owczy pęd, ani dziecinna ambicja, by w łóżkowych doświadczeniach nie pozostawać w tyle. Po czterech semestrach psychologii potrafiłam nieźle analizować samą siebie, do czego skądinąd zachęcał nas swoim dosadnym językiem propagator introspekcji, profesor Kreutz: "Zanim zaczniecie babrać się w duszach pacjentów, przeorajcie swoją psyche". I z orania wyszło mi, by nie usprawiedliwiać się freudowską teorią o konieczności uwolnienia stłumianych i zepchniętych do podświadomość seksualnych popędów, nie stosować skomplikowanych, psychoanalitycznych metod tam, gdzie odpowiedź była prosta. A była. Poczułam "wolę bożą" - znów nasunęło mi się jako pierwsze określenie starej, mądrej Aksinii, które poprawiłam odruchowo na "seksualny pociąg" i roześmiałam się na głos, zwracając uwagę współpasażerów, tak komiczne wydało mi się to skojarzenie w jadącym coraz prędzej kolejowym wagonie.

    Zaraz nasunęła mi się następna komunikacyjna asocjacja. Ten pociąg zmierzał do Łucka, natomiast mój nie posiadał jeszcze stacji końcowej, nie był ukierunkowany na żadnego konkretnego osobnika płci męskiej. Żeńskiej też nie, przemknęło mi przez głowę. Nie miałam homoseksualnych skłonności, może dlatego, że dzielenie sypialni z dziesięcioma towarzyszkami podczas pobytu w internacie uodporniło mnie skutecznie na lesbijskie pokusy. 

    Reszta pasażerów przedziału nadal wpatrywała się we mnie ze zdziwieniem, więc odwróciłam się w stronę okna. Przesuwające się za szybą pagórki, rzeczki i osady byłam w stanie wiernie opisać z zamkniętymi oczami, tyle razy przemierzałam tę trasę tam i z powrotem przez sześć lat nauki na pensji dla dziewcząt Sacre Coure i dwa studiów na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Te pejzaże nie ciekawiły mnie, czytanie książki, po tygodniach ślęczenia nad podręcznikami, odrzucało, uznałam zatem, że podróż wykorzystam, by dokonać ustaleń, z elementem najważniejszym - przeglądem potencjalnych kandydatów i wyselekcjonowaniem właściwego. 

    Postawiwszy sobie zadanie, zawsze zabierałam się do zrobienia planu, a że obecne posiadało niezwyczajną wagę, tym staranniej trzeba było je obmyśleć. Cel był wyznaczony, pozostałe punkty należało sprecyzować. Z ostatecznym terminem poszło prosto. Dziewiętnasty lipca nasunął się automatycznie, dziewicą przestanę być najpóźniej do dwudziestych urodzin. Śmieszne? Może, lecz dobrze było mieć finalną datę, szczególnie, gdy wypadała w środku lata, by jego drugą połowę przeznaczyć na szlifowanie miłosnych umiejętności i na delektowaniu się już osiągniętymi. Ale z kim? 

    Niespodziewanie, kiedy zaczęłam to poważnie rozważać, objawiło się nowe kryterium, mało istotne we Lwowie, tutaj zasadnicze – dyskrecja. W wielkim mieście bez problemu wyszukałabym kogoś spoza bliskiego mi kręgu krewnych, przyjaciół rodziny i ogólnie "lepszego towarzystwa" i gdyby ten ktoś w swoim środowisku wygadał się, jedynie perfidny przypadek mógł spowodować, że informacja o moich wybrykach dotarłaby do nieodpowiednich uszu.  

    Odwrotnie było na prowincji. W naszej okolicy wszyscy się znali, panna Worotyńska była cennym łupem, prowokującym zdobywcę do rozgłoszenia sukcesu, o którym wieść stałaby się sensacją i niczym kamień wrzucony do stawu z zakisłą wodą rozeszłaby się do najdalszych krańców. Nie byłam pruderyjna i niewiele by mi szkodziła rysa na reputacji, lecz dla rodziców jakakolwiek na niej skaza byłaby ciosem, którego zadać nie chciałam. Dlatego od mojego wybranka wymagałam, żeby opanował i sztukę kochania i milczenia i pod tym kątem zaczęłam prześwietlać przyszłych pretendentów, póki co nieświadomych, że mogliby ubiegać się o zerwanie mego "kwiatuszka". I okazało się, że w nieświadomości pozostaną, bo w tempie przybliżonym do stukotu kół rozpędzonego wagonu odpadali jeden po drugim.

    Wywoływałam z pamięci kolejnych, jak na apelu ustawiałam w szeregu. W pierwszym, cóż, klasowe sentymenty, obywatele ziemscy, w drugim wolne zawody, w trzecim wojsko i byłoby to nawet zabawne, gdyby nie przygnębiający wynik przeglądu. Żaden spośród znajomych mi ziemian, lekarzy, prawników czy oficerów nie dawał wystarczającej gwarancji, że nie wystawi mnie na skore do mielenia języki. Zapewne i tacy zdarzali się w łuckim powiecie, ale ja o nich nie wiedziałam. 

    Wiedzę i rozległe męskie kontakty posiadał Tadzik. Jaka szkoda, że ugrzązł w odległym Borysławiu i nie służył w potrzebie siostrze, jak na starszego brata przystało, swą znajomością życia i kolegami. Na wspomnienie Tadeusza pojawiła się postać jemu najbliższa i mnie nieobcy człowiek, którego w ogóle nie brałam w rachubę, gdyż nigdzie nie pasował, ani do szeregów na mojej zbiórce, ani do kryteriów, jakie wyznaczyłam. Zupełnie niespodziewanie zobaczyłam jego twarz, wystające kości policzkowe, potężną szczękę i pod płowo-lnianą, opadającą na czoło czupryną piwne oczy, to wesołe, śmiejące się, to wyzywająco harde. Dima! Jakby wyskoczył z głębi mojej jaźni, gdzie w całkiem innej roli, niż mlecznego brata mego brata, przebywał ukryty. Czyżby jednak kłaniał się doktor Freud?

(……)

Rozdział szósty, W imię Marksa i Lenina           

                    Chaim

(……)

Karol Marks ujął rzecz, jak trza. Religia opium dla ludu. Żydzi zażyli tego cymesu najwięcej. Otumanili się. Uzależnili. Z klapami na oczach odbębniali reguły zapisane wieki temu w Talmudzie. Sześćset trzynaście zakazów i nakazów. Co za niewola! Nie dla mnie. O, nie! 

    Jarzmo zrzuciłem wcześnie. Od bachura mnie nosiło. Od wiosny wiałem nad Styr, od jesieni do lasów. Byle dalej od chederu. I dalej od ojcowskich rojeń. Pierwszy i długo jedyny syn będzie uczonym, pójdzie do jesziwy, dostanie smichę i zostanie rabinem. To było moje życie wedle niego. Tylko że synalkowi nie pasowało. Wkuwanie Pięcioksięgu, w kółko, w kółko za mełamedem nudziło mnie. Jego jękliwe zawodzenie kłuło w uszy. Ciasna izba dusiła. A studia w szkole talmudycznej, metodą pilpulu rozdzielanie włosa na czworo? W żadnym wypadku! Lanie nie pomagało. W chederze linijką po łapach, w domu pasem, gdzie popadło. Działało na opak. Ojciec więcej mi dokładał, ja więcej się zacinałem. Zaciekłość i przekora rosły. Zabronione, to zrobię. Po złości, później i po rozumie. 

    Szabes męczył mnie od małego. Coś nie grało. W szabes miała być radość, były nerwy. Ojca. Z byle powodu wybuchał. Karcił nas, czepiał się mamełe. Zrozumiałem jego humory, gdy zacząłem ćmić fajki. On palił papierosa od papierosa, a tu szlaban. Ponad dobę ani szluga. Od zachodu słońca w piątek do wieczora w sobotę ognia się nie krzesa. I w ogóle nic się nie robi. Co najwyżej kłapie zębami z zimna, gdy mróz na dworze. I na mus klepie modlitwy w bożnicy i w domu. Stąd uciec, inaczej niż z chederu, nie dało się. Do czasu. Skończyłem trzynaście lat. Dociągnąłem do Bar Micwy. Ojciec po błogosławieństwie dziękował wtedy Bogu za uwolnienie od odpowiedzialności za moje czyny. Stałem się pełnoletni. Skorzystałem z tego. Choć nie, jak oczekiwał, on i reszta. Nie stawałem do minjanu, nie czytałem Tory na bimie, nie zakładałem filakterii do porannej modlitwy. Przestałem być religijny.

    W sztetł starzy nie załapali, że młodzi, no, część młodych pragnie odmiany. Chce pójść swoją drogą. Czy raczej drogami. Dwie były główne, przynajmniej w Kołkach. Na lewo była węższa. Mógł iść każdy. Z tym, że wybojów i pułapek czyhało mnóstwo. I wielu się strachało, chętnych do ryzyka było mniej. Druga była szeroka, wspierana oficjalnie, do Palestyny, dla jednego narodu, ponoć wybranego. Sporo misnagdów i trochę chasydów dążyło tędy. Mnie próbował dołączyć do nich kuzyn Berek. "Powrócimy do Erecu, do ziemi Izraela, zbudujemy ojczyznę Żydów", namawiał. Nie skusiłem się. Obrałem dla siebie inną ojczyznę. Nie Żydów, Chińczyków, Ukraińców czy Niemców. Ojczyznę proletariuszy wszystkich krajów. 

    Przystałem do Pioniera. Po cichu, jak w dziecięcej organizacji przy nielegalnej partii. Nie od razu mnie wzięli. Partia przykładała wagę do pracy z dzieciuchami. Każdego grzdyla sprawdzano do gruntu. Wytypowanych gotowano do pracy. Mieli szczepić idee w szkole, przyciągać kolejnych. Mnie wytypował bibliotekarz w klubie Pereca, Cwi Zonenblum. Podsuwał książki Sinclaira, Wasilewskiej, Kruczkowskiego. Gdy oddawałem, wypytywał, com skapował lub ja pytałem. Pytań miałem w bród. Dlaczego jedni są głodni, drudzy się nażerają i tych pierwszych jest dużo więcej? Dlaczego trwa wyzysk? Dlaczego nie zwycięża sprawiedliwość? Tak się paliłem, że mieszały mi się nauki i za Berachot powtarzałem: Roszo wetojw loj, codik wera loj, Złoczyńcy jest dobrze, a sprawiedliwemu źle. Cwi też chodził do chederu, znał traktat i odpowiadał: "To się zmieni, jak wygramy". 

    Wreszcie przyjęli mnie, przeszkolili. Potem poszło jak burza. W Pionierze, następnie, od piętnastego roku życia, w komunistycznej młodzieżówce. Otworzyły mi się oczy. Wrogiem był burżuazyjny system, faszystowskie państwo. Trzeba zniszczyć stary świat, zbudować nowy. Świat bez wyzysku, bez podziałów, bez nędzy. Wszyscy będą w nim równi i bracia. Robotnicy i chłopi złączą się w sojuszu i w jedności z krajem Rad. Napalony byłem na walkę. I działałem. Skończyłem z wygłupami smarkatego gnojka, żarciem słoniny pod bożnicą, straszeniem religijnych świńskim ryjem i przywalaniem, komu popadnie. Rozróba dla rozróby już nie dla mnie. Zostałem członkiem organizacji, dostawałem zadania.  

    Na pierwszym ważnym omal nie wywinąłem kozła. Partia szykowała akcję antyszkolną. Mnie polecono wybić szyby w naszej budzie. Zakradłem się wieczorem, od boiska. Rzuciłem kamień. Szkło prysło i napatoczył się Iwan Zysko, starszy kolega. Nie wydał mnie, lecz powstrzymał. Zamiast zadania odrabiałem gadkę. Gadkę szmatkę. Ja mu, że ukraińskie dzieci przekabaca się, uczy po polsku. On mi, że kierownikiem szkoły jest Ukrainiec, nauka ukraińskiego obowiązkowa. "Jak i waszego, dodał. Chodziłeś przecież na hebrajski". Ja mu o ucisku, narodowym i klasowym. On znów ple, ple, o ukraińskich czteroklasówkach na wsiach, o ich, Ukraińców, kooperatywach i chórach, co je organizują za forsę od władzy. Zakuta pała. 

    Dostałem dowód słuszności partii. Agitacja była niezbędna. Była kluczem. Do zwycięstwa rewolucji konieczny jest zryw mas, do zrywu, uświadomienie ukraińskiego ludu. By nikt nie dał się zwieść sanacyjnym sztuczkom. Popieranie przez reżim ukraińskich spółdzielni, chórów, teatrów ludowych i towarzystw kulturalnych służy przekupstwu. Służy uśpieniu i podległości polskim panom. My głosiliśmy prawdę. Obnażaliśmy reżim. Wzywaliśmy do oporu, do niepłacenia podatków. I wskazywaliśmy cel – Sowiecką Ukrainę. Gdy obejmie Wołyń, każdy otrzyma ziemię. Ten co ma, by miał więcej. Ten bezrolny, biedniaka, by mógł w końcu pracować na swoim. Wszyscy będą gospodarzyć swobodnie i bez danin, bez żadnych opłat. 

    Jako pionier rozrzucałem ulotki. Jako kazetemowiec agitowałem młodych po wsiach. Robota wymagała czujności. Policja tropiła, kapusie donosili.  Wpierw rozpoznanie, kogo można kaptować. Z wybranymi zebrania nocą w stodole, w polu czy w lesie. Tajności pilnowaliśmy też przy agitacji na zewnątrz. Jej siła zależała od tego, ile odezw, flag i transparentów czciło nasze święta, zwalczało reżimowe. Przygotowania startowały tygodnie wcześniej. Cichcem skupowano materiały, szyto chorągwie, malowano napisy. Co starsi uszykowali, my, szczeniaki, wieszaliśmy na drutach telefonicznych, płotach i drzewach. Te akcje szczególnie mi pasowały. I gołębie. Raz udało się przyczepić ptakom czerwone wstążki. Latały pierwszego maja nad Kołkami. Skręcaliśmy się ze śmiechu, zanim je złapano. 

    Hasła były zależne od momentu. Na jedenastego listopada: Precz z panowaniem Polski!. Na nasze wrześniowe święto: Niech żyje dzień komunistycznej młodzieży!. Na rocznicę rewolucji: Precz z wojną przeciwko Socjalistycznej Republice Rad!. Na najważniejszy dzień najwięcej: Niech żyje 1 maja!, Precz z rządem faszystowskim Piłsudskiego!, Niech zginą prowokatorzy!. 

    Nasza grupa była zgrana i utajona. Na zewnątrz udawaliśmy folkistów. Przywarliśmy do nich i nie było poruty. Podobnie do komunistów, Folks-Partaj poddawała krytyce żydowski socjalizm, klerykalizm i syjonizm. I stawiała na podnoszenie świadomości. Zakładała biblioteki ludowe, jak w Klubie Pereca, gdzie mieliśmy swoje miejsce. Legalne. Władzy trudno było się przyczepić. Wszak to normalka. Młodzież się zbiera, dyskutuje, bawi. Postępowa tu, syjonistyczna w swoim klubie. Oni śpiewali Hava Nagila, Radujmy się i cieszmy i tańczyli Horę. Kręcili się w kole, niczym chasydzi, tyle że razem z dziewczętami. My hymn Bundu Di Szwue przerobiliśmy na swój. Przysięgamy! Przysięgamy! grzmieliśmy. Przysięgaliśmy, że pójdziemy w bój. A tańce, jeśli były, to nie jak w bożnicy, lecz w knajpie – fokstroty i tanga.

    Łączyła nas niechęć do ortodoksów i wszelkich wsteczników. Może i pogarda. Ale była różnica. Syjoniści zadzierali nosa. Wywyższali się nad Żydów galusowych, z diaspory. Są zniewoleni, uważali, gdy oni wolni i gotowi, by budować żydowskie państwo w Palestynie. My długo-kapotowych, pejsatych, brodatych, zaczadziałych religią, chcieliśmy wyzwolić. Uzdrowić z choroby przesądów, a przez to i z biedy. Uwolnić ich z ciemnogrodu, z poddaństwa kahałowi. Chcieliśmy wpuścić świeże powietrze w zaduch. Znany nam, w nim wyrośliśmy. 

     Po skończeniu siedmiolatki pomagałem ojcu w sklepie. O mojej działalności nie wiedział. Może coś podejrzewał, może i nie. Wystarczyło, że byłem bezbożnikiem. Bieganie trzy razy dziennie do bożnicy, błogosławienie każdej czynności, modły nawet po wyjściu z kibla – co za idiotyzm. Szabes był dla mnie zwykłym dniem, święta także. Wszystko, co robiłem lub nie robiłem, raziło ojca, gorszyło. I chwytał za pas. "Grzeszę na własny rachunek!" krzyczałem. Mogłem mu oddać. Już wyrosłem nad niego. Zaciskałem pięści i nie używałem ich. Jeszcze nie dojrzałem, by podnieść rękę na ojca. Umykałem lub dostawałem łomot.

    Ojciec nie zawsze lał. Czasem gadał do mnie po dobremu, o co żebrała mame. I sam wpadał w ton proszalny. "Synu, miej litość nad rodziną, wróć z krętych ścieżek. Zawiodą cię w przepaść. Zgubisz siebie, a nas pogrążysz w bólu", jęczał. Póki co, mnie bolało. Od razów. Walił mocno. Częściej batożył, niż prosił. Zostać ojcem uczonego, rabina dałoby mu chwałę. Ja dawałem wstyd. Więc się wyżywał. I pognał do cadyka. Po radę i pomoc, ze świstkiem papieru i złotą monetą. Aj waj, do świętobliwego bez złota ani rusz. Opłacił się ojciec i wierzył, że tamten coś wskóra. To było śmiechu warte, nie mamony. Cadyk nie wskórał nic, a co ojciec uciułał i oddał, przepadło.

    Mamele też prosiła i płakała. Przywoływała dziadka, rodzinnego rebe. Zaklinała mnie na jego pamięć. Namawiała: "Bądź balszuwe. Pan Bóg jest miłosierny. Przebaczy odszczepieńcowi, który powrócił do naszej wiary". Akurat! Nie cymbał ze mnie, by się cofać, skąd się wydarłem. A Boga nie ma. Jest zabobon i kajdany. Dla kobiet pęta jak kamienie. Mają rodzić i tyrać w posłuchu i zależności. Chcę dla nich zerwać te kajdany, wykładałem matce. Moją religią wolność i równość. Dziadek mnie nie obchodził, mame bardzo. Cóż, tylko ją przeraziłem. Gdy znów zacząłem klarować, zakryła uszy i w krzyk: "Żeby mój ojciec, niech będzie błogosławiona jego pamięć, podniósł się z mogiły i dowiedział się, kim się stałeś, pobiegłby na powrót pędem na kirkut, do swojego grobu!". I dała mi spokój. 

    Ja miałem dość. Dosyć drak w domu, bicia, łez matki, tkwienia za ladą w ciemnej norze. I Kołek. Były dla mnie za małe. Cztery lata w zastępie Pioniera i w komórce Komunistycznego Związku Młodzieży wystarczą. Chciałem się wyrwać, zostać robotnikiem, proletariuszem, brać udział w dużej wywrotowej robocie. Zwróciłem się do Abrama. On porozumiał z towarzyszami z Kowla. Dostałem zgodę. Sposobiłem się. I musiałem zmykać w jednej chwili. Nastąpiła wsypa. Zapudłowano kołkowski komitet rejonowy partii. Nie było co czekać, aż zabiorą się za młodzieżówkę. Zwiałem przez Sokul i Abrama do Kowla. Tam się sprawdziłem i skierowano mnie do Łucka.

        ******

Rozdział ósmy Braterska więź                   

                      Tadeusz

    Z galicyjskiego piekła do wołyńskiego raju. Ta podróż była nietypowa. Bez zwykłego przystanku na dzień-dwa we Lwowie przemknąłem całą trasę jednym ciągiem, przesiadając się z pociągu na pociąg. Dlatego porównanie narzuciło mi się z taką siłą. Trudno zresztą o większy kontrast.

    Rano gęsty las wież wiertniczych z kominami kotłowni i stalowymi walcami zbiorników, u końca dnia bór sosnowy. Tam niebo zasnute czarnym dymem i gęstą parą, tu zachód słońca godny jarmarcznego landszaftu, kicz–malunek z czerwoną kulą na cukierkowym błękicie. I zamiast smrodu ropy, wosku i gazu, wpadające przez otwarte okno samochodu powietrze, którego orzeźwiającą świeżość doceniłem mimo stępionego zmysłu powonienia. 

    W rzeczywistości Borysław nie był piekłem. Od przełomu stulecia, kiedy nadano mu to miano, znacznie się ucywilizował. Nie przeczę jednak, nadal na nowo przybyłym robił ponure wrażenie. Albo i gorzej. Ojciec, gdy mnie odwiedził, łzawił i dusił się od oparów, zatykał nos, bo od zapachów zbierało mu się na wymioty i najchętniej – powiedział – zamknąłby również oczy, by oszczędzić sobie odrażających widoków.

    – Synu, jak możesz tutaj wytrzymać? – pytał kilkakrotnie.

    Wytrzymywałem świetnie. Mnie Borysław nie zawiódł. Od momentu kiedy mając dwanaście lat, u wuja Andrzeja usłyszałem jego kolegę, Józef Teleszyńskiego wiedziałem, jaki wybiorę zawód i gdzie będę pracował. Nic dziwnego. Pan Józef pobudził moją chłopięcą fantazję i patriotyczną dumę, którą wtedy nasiąknięty byłem bez reszty, niczym gąbka zanurzona w wodzie. Borysławskie zagłębie naftowe, w którym pracował, nazwał polskim Klondike, a opisując, używał słów "złoto" i "błoto". Przy czym czarne strumienie tryskające z dziur w ziemi przynosiły często większe bogactwo niż wypłukiwany ze strumieni złoty piasek z moich ulubionych powieści Londona i Curwooda. Błoto było też na swój sposób malownicze. W trakcie roztopów, deszczów czy wylewu rzeki wypełniało nawet główną ulicę, gdzie konie brodziły w błotnej brei zanurzone do połowy brzucha, a ludzie poruszali się po drewnianych chodnikach zbudowanych na palach wysokości metra. 

    Jednocześnie nowoczesna technologia, którą inżynier przywoływał mówiąc o swoich działaniach, głębokie odwierty, gazociągi, tłocznie i rafinerie, zaciekawiły mnie niepomiernie bardziej od postępu w rolnictwie i leśnictwie, o jakim rozprawiano w domu. A jeszcze wspomniał światową renomę polskich specjalistów znakomicie wykształconych na Wydziale Chemii Politechniki Lwowskiej i w Państwowej Szkole Wiertniczej w Borysławiu. 

    – To są – podkreślił – godni następcy Ignacego Łukasiewicza i licznych Polaków, którzy odkryli złoża ropy na naszych terenach i od Baku, przez Iran po Argentynę. 

    Ich prawdziwe historie, podobnie jak Borysławia i okolic, zastąpiły mi poprzednie lektury, oni sami wcześniej ukochanych, fikcyjnych bohaterów. Prym wiódł, oczywista, Łukasiewicz. Syn zubożałych ziemian, w czasach studenckich niepodległościowiec, był w skali globu pionierem na wielu polach. Wydestylował naftę, założył kopalnię ropy i wprowadził ubezpieczenia socjalne dla zatrudnionych tam górników – wszystko jako pierwszy na świecie. I wynalazł lampę naftową, która znów po raz pierwszy na kuli ziemskiej zaczęła oświetlać ulice nie w Paryżu lub w Nowym Jorku, tylko w Gorlicach, gdzie zamieszkał. 

    Był też filantropem. Dzielił się swym majątkiem, fundował i wspomagał z hojnością, którą i papież docenił orderem oraz szambelańskim tytułem. Nie docenili natomiast Ignacego moi rodzice, przynajmniej nie jako wzór dla pierworodnego. Łukasiewicz kojarzył się im, przyznaję, nie bez powodu, z porzuceniem przeze mnie Jabłonnej dla Borysławia. Tą decyzją sprawiłem obojgu zawód i czynili wiele, bym zmienił zdanie. Nie ustępowałem i kotłowalibyśmy się znacznie dłużej wokół, jak wypominali, porzucenia przeze mnie dziedzictwa, gdyby nie mały Jasiek. Zgłosił się na zastępcę, co złagodziło rodzicielskie pretensje, obecnie zapomniane, mnie zaś przyniosło więcej, niż się spodziewałem.  A liczyłem na dużo.  

    Kiedy jedenaście lat po spotkaniu pana Józefa, w lecie 1937 roku dotarłem do celu, ulica Pańska, przemianowana na Kościuszki, z błotnistego rowu okolonego drewnianymi domkami zmieniła się w wielkomiejską arterię. Modernistyczne gmachy poczty i Domu Strzelca graniczyły z eleganckimi sklepami, utwardzoną jezdnią obok autobusów sunęły luksusowe packardy, bentleye, daimlery. Obiektywnie rzecz ujmując, Borysław rozciągnięty na ogromnym obszarze, trzecim co do wielkości po Warszawie i Łodzi, wciąż był miejscem dalece niepięknym, lecz ja kierowałem się osądem z natury subiektywnym.                                                      

    Tysiąc trzysta szybów, dworzec kolejowy z mnogością torów zastawionych cysternami, gąszcz rur zawieszonych u góry i tworzących siatkę na dole, gigantyczne magazyny na ropę i gaz – był to krajobraz przemysłowy. Posiadał także przynależną industrialnemu centrum energię. Była potężna i pozytywna w przeciwieństwie do znanej mi z dziejów miasta, dzikiej i nieokiełznanej z wcześniejszego okresu, kiedy austriacki zaborca pozwolił na pełny rabunek, nie wprowadził żadnych hamulców, żadnych norm, co zaskutkowało mieszanką wybuchową. Nastąpiła wtedy prawdziwa eksplozja bogactwa, której towarzyszyły równie spektakularne bankructwa i żywiołowe protesty brutalnie wyzyskiwanych pracowników. Z dużą częstotliwością wybuchały też pożary, tak gwałtowne, że przez środek Borysławia płynęła rzeka ognia, gdy wody Tyśmienicy zalewała płonąca ropa. 

    Gorączkę czarnego złota pobudzały kariery nędzarzy, którzy stali się milionerami. Obok uczciwych ściągali tutaj spekulanci, aferzyści, gangsterzy i zdesperowani biedacy gotowi podjąć się każdej roboty. Ci, którzy zdobyli fortuny, zwalczali się nawzajem. Wobec konkurentów nierzadko używano zbirów czy płatnych morderców, jak w sławetnej wojnie między potentatami, gdy Izrael Lieberman wynajął bandycką ekipę do niszczenia szybów Mojżesza Gartenberga, co doprowadziło do śmierci jego robotników. Z kolei na przedsiębiorcach żerowały gangi opryszków groźbą podpalenia wymuszając haracze.

    Ta wolna amerykanka skończyła się wraz z nastaniem wolnej Polski. Już w maju 1919 roku sejm przyznał państwu wyłączne prawo zakładania gazociągów. Pod kontrolą rządu znalazło się wydobycie gazu, dzięki czemu poskromiono jego marnotrawstwo, którego na dużą skalę dopuszczali się obcy inwestorzy. W zrujnowanym kraju odradzającym się po stuletniej niewoli brakowało własnego kapitału, francuski i amerykański przeważał w Borysławiu, ale musiał działać zgodnie z przepisami. Dopiero ostatnio państwowe spółki zaczęły nareszcie wykupywać akcje w zagranicznych towarzystwach. 

    Ja, świeżo dyplomowany nafciarz, w mig uznałem miasto za swoje. Wzięte w ryzy nie straciło dynamiki ani żywotności, a że nie spodziewałem się architektonicznej urody, nie rozczarowałem się. No i jeśli ktoś koniecznie potrzebował, mógł zachwycić się Borysławiem w nocy. Jego teren, zbocza beskidzkich wzgórz i rozległą nieckę, pokrywały jarzące się w ciemnościach tajemnicze kształty, spiczaste niczym kolosalne choiny, wśród których wystrzelały daleko w górę pojedyncze płomienie ognia. Pejzaż był baśniowy, także dla mnie, odpornego na poetyckie wzloty. Potem, o świcie, błyskające światłami konstrukcje okazywały się wieżami wiertniczymi utytłanymi ropną mazią, podniebne pochodnie ujściami ziemnego gazu, który nieprzerwanie płonął, kopcąc niemiłosiernie. Lubiłem obserwować to przeobrażanie się, z czym się nie kryłem. Poniektórzy kpili, że delektować się, jak czar pryska, jest masochistyczną przyjemnością. Replikowałem, że perwersji szukam zupełnie gdzieindziej. Mnie po prostu Borysław pasował taki, jaki był przez okrągłą dobę.

    Nie raził mnie nawet chaos zabudowy podporządkowanej roponośnym źródłom, ani olbrzymie wysypiska odpadów po oczyszczaniu rud wosku ziemnego. Cóż, gotów byłem się zgodzić, że brak mi było zmysłu estetycznego w tej dziedzinie, bo przecież nie do kobiet. Jeśli o nie chodzi, nie mogłem trafić lepiej. Trzymając się industrialnych przenośni, zagłębie erotyczne odnalazłem zaledwie siedem kilometrów od roponośnego, w Truskawcu. 

    Do popularnego uzdrowiska, zwanego nie bez kozery, Perłą Karpat, większość mężatek i niektóre wyzwolone panny zjeżdżały na podwójną kurację. Oficjalna polegała na piciu Naftusi oraz ośmiu innych wód mineralnych, mniej sławnych, a ponoć nie mniej ozdrowieńczych, na kąpielach w borowinie, inhalowaniu się słoną parą i wyciągiem z igliwia. Drugą częścią terapii, utajoną zwłaszcza przed pozostawionymi w domu małżonkami i narzeczonymi, były ostre flirty zwieńczone seksualną konsumpcją. 

    Aby sprostać tym oczekiwaniom, w Borysławiu wytworzyła się grupa młodych, nieżonatych mężczyzn, do których przystałem. Zaspokajaliśmy potrzeby kuracjuszek, udając się regularnie do Truskawca, w moim wypadku nowoczesną SHL-ką, motocyklem polskiej produkcji sprezentowanym mi przez rodziców po obronie dyplomu. Co zamożniejsi spośród sezonowych amantów, jak się samo-nazwaliśmy, na lato wynajmowali tutaj pokój, reszta lądowała w łóżkach kochanek. Właściciele pensjonatów, skupieni na pogrubianiu portfeli mamoną, porzucali rygoryzm moralny, byle pary zachowywały się dyskretnie. Nie mieliśmy monopolu, ekipa żądnych użycia kawalerów powstała również w Drohobyczu. Nie byliśmy dla siebie konkurencją, chętnych i ponętnych dam starczyło dla każdego. W kurorcie aż się od nich roiło, a tego roku, być może z racji plotek o nadchodzącej wojnie, wszystko przebiegało jeszcze szybciej, prościej, bardziej zachłannie.  

    Drohobycz tworzył trzecie ramię trójkąta, w którym operowałem. Był to dla mnie tryptyk idealny. Borysław dawał mi spełnienie zawodowe, Truskawiec damsko-męskie, Drohobycz, namiastka Lwowa, kulturalno-towarzyskie. Tam też znajdował się Polmin, państwowa rafineria, do której aspirowałem w przyszłości, największa i najnowocześniejsza w Europie. Póki co stanowisko kierownika w borysławskiej kopalni w pełni odpowiadało.

**************************************************************

    Do Jabłonnej z wujostwem dotarłem przed północą. Ola czekała, by w imieniu rodziców powitać gości. Dla mnie miała wiadomość od Jana, który wstając o świcie do prac w polu, wcześniej położył się spać. Za pośrednictwem siostry Jasiek prosił, żebym jutro po kolacji zarezerwował dla niego czas na osobności.

    – O co chodzi, wiesz? – zwróciłem się do Olki.

    – Wiem i nie powiem – mrugnęła do mnie łobuzersko. – Poczekaj trochę, warto.

    Podejrzewałem, że pupilek matki planował na jej imieniny  niespodziankę, w przygotowanie której pragnął mnie wtajemniczyć i domysłem tym, najłagodniej określając, trafiłem jak kulą w płot.

    Nazajutrz, zgodnie z zapowiedzią, Janek znalazł pretekst, byśmy mogli, zamiast do salonu na zbiorowe wieczorne pogaduszki, pójść do jego pokoju. Tam usadził mnie w fotelu i stanąwszy na przeciwko, oświadczył: 

    – Oczekiwałem ciebie z niecierpliwością. Potrzebuję rady.

    Twarz miał nadzwyczaj poważną, czyli nie imieninową siurpryzę szykował. Zaintrygowany odpowiedziałem, wpadając w jego uroczysty ton:

    – Służę ci, na ile będę mógł. 

    – Jeśli nie ty, to nie wiem, kto – zachmurzył się i zamilkł na dłużej, jakby się zaciął.

    – No, gadaj – ponagliłem. – Prosto z mostu.

    – Wcześniej przyrzeknij mi, że dochowasz tajemnicy – zażądał.

    Moje zainteresowanie rosło i rzekłem z wyraźnie oczekiwanym przez niego namaszczeniem:

    – Obiecuję, że wszystko zostanie między nami.

    – Słowo?

    – Słowo – potwierdziłem.

    Janek wziął głęboki oddech i oznajmił:

    – Zakochałem się.

    – Gratuluję – powiedziałem z ulgą, bo już zacząłem podejrzewać  prawdziwy dramat. – To przyjemny stan, kiedy odwzajemniony, o czym w twoim wypadku nie wątpię.

    – Odwzajemniony – potwierdził. – Nie w tym problem.

    Znów zamilkł. Jak na to, że czekał niecierpliwie, aby coś istotnego ze mną omówić, szło mu opornie. Dawno nie widzieliśmy się, a więzy między nami z racji mego znacznego starszeństwa nie były ścisłe. Może, pomyślałem, jest dramat i postanowiłem mu pomóc.

    – Ciąża? – zapytałem. 

    – Nie! – zaprzeczył gwałtownie. – Co ci przyszło do głowy?

    – Oczywistość, kiedy dwoje ludzi się kocha. Ale cieszę się, że nie wpadłeś.

    – Nie, nie, to coś innego. Ona jest Żydówką…

    – Jest Żydówką – wpadłem mu w słowo, dublując je. – To czemu straszysz mnie żałobną miną? Żydowskie kochanki są najlepsze – uśmiechnąłem się na wspomnienie Rozy.

    – Chana nie jest moją kochanką – stwierdził z naciskiem. – Jest moją narzeczoną.

    – Narzeczoną? – zdumiałem się. – Zaręczyłeś się, a ja nic nie wiem? 

    – Nikt nie wie. 

    – Aha, rozumiem – prędko otrząsnąłem się ze zdziwienia.  –  Zaręczyłeś się pochopnie i nie umiesz się wycofać.

    – Nic nie rozumiesz – żachnął się. – Ja nie chcę się wycofać. Przeciwnie, chcę się ożenić.

    – Jasiek, na rany boskie, co ty wygadujesz?! – teraz zaskoczył mnie totalnie. – Żenić się mając dziewiętnaście lat i to bez przymusu ratowania opinii panny, której zmajstrowałeś dzieciaka? O co tu chodzi?

    – Próbuję wyjaśnić, a ty mi przerywasz.

    – Mów, będę milczał, a ty usiądź, nie stercz nade mną.

    Posłusznie usiadł na łóżku, przez chwilę patrzył na mnie uważnie, potem zaczął:

    – Kocham Chanę i ona mnie kocha. I to jest cudowne, najpiękniejsze, co mi się przydarzyło w życiu. Nasz kłopot, dokładniej, olbrzymia trudność leży w tym, że Chana pochodzi z bardzo religijnej rodziny. Jest chasydką.

    – Chasydką! – nie zdzierżyłem. – Chasydzi są skrajnymi ortodoksami. Jak ty ją poznałeś?

    – Na ślubie Meira.

    – Na dodatek ona jest z naszego miasteczka?

    – Jest córką właściciela sklepu w Kołkach, Zingelbojma.

    To rzeczywiście była rewelacja.

    – Uff, wal ze wszystkim, bracie – poprosiłem. ¬– Nie odezwę się więcej. Opowiadaj po kolei.

    I opowiedział. Kiedy przestałem się wtrącać, w miarę mówienia rozkręcał się, rozpalał, egzaltował. Ta jego historia z Oblubienicą i Pieśnią nad Pieśniami łatwa byłaby do wykpienia, gdyby nie przejęcie, ba, euforia, z jaką ją przedstawiał. Przypomniałem sobie reprodukcję, którą zawiesił nad łóżkiem i naszą wtedy konwersację. Jasiek tłumaczył mi, że Rossetti namalował jego ideał. Potraktowałem to lekko. Ot, choroba, którą przechodzi większość z nas w szczenięcych latach. Ja w gimnazjum wzdychałem do nauczycielki francuskiego, ślicznej niczym żywy obrazek. Nie byłem odosobniony. Kiedy pani Lucyna wchodziła do naszej szóstej klasy, rozlegało się zbiorowe westchnienie. Tyle że niezadługo wyrośliśmy z tej dziecinady, a mój braciszek, o czym się właśnie dowiedziałem, nie, i ubzdurał sobie, że znalazł wcielenie Sulamitki.

    I nich by sobie wierzył, gdyby dziewczyna była dostępna. Flirtowałby czy romansował, zakochał się i odkochał, jak dzieje się w jego wieku. Podczas, gdy przeszkody, tajemnice, niemożność były niebezpiecznie wciągające, dla rozpieszczonego Jaśka szczególnie. Nie trzymaliśmy się blisko, lecz echa jego miłosnych wyczynów dochodziły do mnie. Zresztą, wystarczyło na niego spojrzeć. Obecnie pragnął ode mnie rady i pomocy w sprawie, która była kompletnym nonsensem. Zarazem było dla mnie ewidentne, że on tego nonsensu nie uzna, choćbym przytoczył tasiemcową litanię logicznych argumentów. 

    Jak więc postąpić, zastanawiałem się, gdy Jasiek wciąż perorował. Wyraźnie potrzebował się zwierzyć i otworzywszy się, nie potrafił zatrzymać. Powtarzał te same zwroty o miłości, tęsknocie i absolutnej konieczności połączenia się z ukochaną. Co miałem mu odpowiedzieć? Że to wymysł nadmiernie pobudzonej wyobraźni, efekt znany i z fizyki – opór wzmaga nacisk – i z literatury? Z tą niebagatelną różnicą, że Worotyńscy i Zingelbojmowie to nie Capuletti i Montecci, których dzieliła jedynie rodowa waśń i że on z chasydką, odwrotnie niż kochankowie z Werony, pasują do siebie jak pięść do nosa, co zapowiada nokaut. 

    Ale był to mój brat, moja krew, co po wczorajszym incydencie z Dimą nabrało nowego znaczenia. I był zdeterminowany, więcej, zdesperowany. Nie mogłem go zostawić. Byłem mu winny przynajmniej próbę znalezienia rozwiązania.

    – Zaskoczyłeś mnie i muszę wszystko przemyśleć – przerwałem tyradę Jaśka. – Sytuacja, wiesz najlepiej, jest bardzo skomplikowana. Jutro pojadę do Kołek…

    – Nie do sklepu Zingelbojma! – zawołał z przestrachem. – To by wyglądało podejrzanie. I po co w ogóle chcesz tam jechać?

    –  Nie obawiaj się, ominę kram, gdzie pracuje twoja wybranka, którą skądinąd chętnie bym obejrzał. A jadę, ponieważ mnie do analizy niezbędna jest wizja lokalna. Odsunąłem się daleko, fizycznie i mentalnie, od małomiasteczkowego świata. Muszę się na powrót przybliżyć i przyjrzeć ludziom, którym dotąd wcale się nie przyglądałem, a wśród których żyje Chana. Swoją drogą to raczej chrześcijańskie imię.

    – Mateńka podobnie uważała.

    – Matka? Mówiłeś o zachowaniu tajemnicy przed rodzicami.

    – Tuż po weselu opowiedziałem mateczce, co mnie spotkało. Nie spodziewałem się negatywnej reakcji. Potem, gdy się zorientowałem, jak rzeczy przedstawiają się z obu stron, Chany i mojej, tajemnica stała się podstawą. Pamiętaj o tym, błagam. Zachowuj się w żydowskiej dzielnicy oględnie i znajdź dobry pretekst jazdy do Kołek.

Fragment powieści Małgorzaty Niezabitowskiej Światłość i mrok.

W tekście zastosowano skróty.

Książkę Światłość i mroki kupicie w popularnych księgarniach internetowych:

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Światłość i mrok
Małgorzata Niezabitowska8
Okładka książki - Światłość i mrok

Maj 1939 roku. Kołki nieopodal Łucka. Ślub przed synagogą gromadzi całe miasteczko. Chana, siostra panny młodej i Jan, przyjaciel nowożeńca, ujrzawszy...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Recenzje miesiąca
Kalendarz adwentowy
Marta Jednachowska; Jolanta Kosowska
 Kalendarz adwentowy
Grzechy Południa
Agata Suchocka ;
Grzechy Południa
Stasiek, jeszcze chwilkę
Małgorzata Zielaskiewicz
Stasiek, jeszcze chwilkę
Biedna Mała C.
Elżbieta Juszczak
Biedna Mała C.
Sues Dei
Jakub Ćwiek ;
Sues Dei
Rodzinne bezdroża
Monika Chodorowska
Rodzinne bezdroża
Zagubiony w mroku
Urszula Gajdowska ;
Zagubiony w mroku
Jeszcze nie wszystko stracone
Paulina Wiśniewska ;
Jeszcze nie wszystko stracone
Zmiana klimatu
Karina Kozikowska-Ulmanen
Zmiana klimatu
Pokaż wszystkie recenzje