Kalifornijskie miasteczko Virgin River leży u podnóża gór, w cieniu strzelistych sekwoi. Życzliwi mieszkańcy, spokojne życie i piękna przyroda sprawiają, że ci, którzy przyjechali tu na chwilę, chcąc zapomnieć o złym losie, zostają jednak na zawsze. Czy wystarczy uciec od przeszłości, by rozpocząć nowe życie?
John Midleton po pełnej ryzyka służbie w marines marzy o spokojnym życiu. Osiedla się w maleńkim Virgin River i podejmuje pracę w barze byłego dowódcy i przyjaciela. Pewnego wieczoru do pustego już baru wchodzi posiniaczona kobieta z dzieckiem na ręku. To Paige Lassiter, która uciekła z Los Angeles przed mężem psychopatą. John proponuje jej, by na kilka dni zatrzymała się w Virgin River.
Paige zamieszkuje w pokoju gościnnym, pomaga w kuchni, pracuje jako kelnerka. Początkowo nieufna, powoli odzyskuje wiarę w ludzi i zaprzyjaźnia się z mieszkańcami miasteczka. Za ich namową wszczyna postępowanie rozwodowe oraz walkę o wyłączną opiekę nad synkiem. Wie, że zarówno John, jak i cała społeczność Virgin River będą ją wspierać.
Do lektury powieści Robyn Carr Kłopoty w raju z cyklu Virgin River, na podstawie którego powstał popularny serial dostępny na platformie Netflix, zaprasza HarperCollins Polska. Dziś na naszych łamach przeczytacie premierowy fragment książki:
ROZDZIAŁ PIERWSZY
O szyby bębnił deszcz, zacinał w podmuchach wrześniowego wiatru. Dopiero wpół do ósmej, a na dworze ciemno. Proboszcz przetarł szynkwas. O tej porze nikt już nie przyjdzie. Godzina kolacji minęła, ludzie woleli siedzieć w domach w taką pogodę. Wędkarze i amatorzy biwaków schronili się w szczelnie zamkniętych namiotach. Trwał sezon polowań na niedźwiedzie i jelenie, ale mało prawdopodobne, żeby któremuś z myśliwych chciało się zajrzeć na drinka. Jack, właściciel baru, wiedząc, że nie będzie tego dnia ruchu, zaszył się z żoną w leśnej chacie. Siedemnastoletni Rick, który pomagał w prowadzeniu interesu, poszedł już do domu. Proboszcz czekał tylko, aż dogaśnie ogień na kominku, i będzie mógł zamykać.
Nalał sobie szklaneczkę whisky, usiadł koło kominka, wyciągnął wygodnie nogi. Był samotnikiem i lubił takie wieczory. Głucho, pusto…
Ale niedługo cieszył się spokojem, bo oto ktoś mocował się chwilę z targanymi wiatrem drzwiami, a po chwili w progu stanęła młoda kobieta z dzieckiem w ramionach. Na głowie miała czapeczkę bejsbolową, z ramienia zwisała ciężka torba, patchwork własnej roboty. Proboszcz zerwał się z krzesła, po czym wykonali dziwny taniec, bo zaskoczeni jednocześnie cofnęli się o krok. Kobieta miała prawo się wystraszyć, bo Proboszcz był rosły, mierzył sporo ponad przeciętną miarę, potężny przy tym, szeroki w barach. Miał wygoloną glacę, czarne krzaczaste brwi i kolczyk w uchu. Trzeba więcej?
Ona zaś była ładna, miła dla oka, tyle że szpecił ją siniak na policzku i rozcięta dolna warga.
– Ja… Przepraszam… Neon „Otwarte” jeszcze się świeci…
– Proszę do środka. Myślałem, że nikt już nie przyjdzie.
– Pan zamyka? – Nerwowo spojrzała na dziecko. Przysypiający w jej ramionach chłopczyk mógł mieć trzy, może cztery lata.
– Nieważne. – Zaprosił ją gestem. – Proszę usiąść przy ogniu. Ogrzeje się pani i wysuszy.
– Dziękuję – odparła tak jakoś ciepło, ujmująco, a potem podeszła do stołu i zobaczyła stojący na blacie drink. – Pan tu siedzi…
– Nie szkodzi. Zapraszam. Nalałem sobie szklaneczkę przed snem, ale nie ma pośpiechu. Zwykle nie zamykamy tak wcześnie, ale dzisiaj tak leje…
– Chciał pan już iść do domu?
Proboszcz uśmiechnął się.
– Mieszkam na miejscu, to duża wygoda. Godzina ta czy tamta, to bez znaczenia. Nigdzie się nie śpieszę.
– Jeśli jest pan pewny…
– Oczywiście. Przy lepszej pogodzie zamykamy najwcześniej o dziewiątej, często znacznie później.
Usiadła na krześle twarzą do ognia, zsunęła torbę z ramienia i przygarnęła chłopca.
Proboszcz zniknął i wrócił po chwili z dwoma poduszkami i pledem, które rozłożył na stole.
– Proszę położyć małego, jest na pewno ciężki.
Spojrzała na niego tak, jakby miała zaraz się rozpłakać. Bał się płaczących kobiet, nie znosił tego. Nigdy nie wiedział, jak w takiej sytuacji postąpić. Jack radził sobie znacznie lepiej. Był rycerski, w każdej sytuacji umiał zachować się wobec dam. Proboszcz czuł się przy nich skrępowany, chyba że znajomość była zażyła, dobrze ugruntowana przez koleje losu. Tak naprawdę jednak nie miał doświadczenia. Pomijając wszystko inne, mógł odstraszyć samym wyglądem. Tymczasem patrząc na niego, nikt by się nie domyślił, jaki jest nieśmiały.
– Dziękuję. – Ułożyła dziecko na stole, a chłopczyk zwinął się w kłębek i włożył kciuk do buzi.
Proboszcz stał obok bezradnie z pledem w rękach, a że kobieta nie wykonała żadnego ruchu, więc w końcu sam opatulił chłopca.
Nieznajoma usiadła i rozejrzała się. Na widok zawieszonej nad drzwiami głowy jelenia z imponującym porożem drgnęła. Na przeciwnej ścianie dostrzegła skórę niedźwiedzia, a nad barem ogromnego jesiotra.
– To jakaś chata myśliwska czy co? – zapytała.
– Nie, ale przyjeżdża tu sporo myśliwych i wędkarzy. Mój wspólnik zastrzelił niedźwiedzia w obronie własnej, ale jesiotra to już, wiadomo, złowił na wędkę. Sam też trochę łowię. Kucharzę tutaj i co złapiemy, idzie na stół.
– Ryby, jelenie…
– Owszem. Napije się pani czegoś?
– Przede wszystkim niech mi pan powie, gdzie jestem.
– W Virgin River. Jak pani tu dotarła?
– Szukałam jakiegoś hotelu i zjechałam z autostrady. Mój synek ma chyba gorączkę.
Raczej nie ma szans na znalezienie noclegu w okolicy, pomyślał Proboszcz. Ona jest w kłopocie, to oczywiste.
– Mam zupę – zaproponował. – Ale może najpierw napije się pani brandy na rozgrzewkę.
– Chętnie.
Nalał do kieliszka i poszedł do kuchni, gdzie podgrzał zupę w mikrofalówce. Ukroił też kawałek chleba własnego wypieku, a potem zaniósł nieznajomej.
Wyglądała młodziutko, ale musiała mieć około trzydziestki.
– Dzięki. – Z wdzięcznością przyjęła poczęstunek i zabrała się do jedzenia. Musiała być głodna, bo pochłaniała zupę i chleb w błyskawicznym tempie.
– Może jeszcze? – zapytał, gdy skończyła.
– Nie, nie, już dość. Wypiję brandy i powinnam już jechać.
– W pobliżu nie znajdzie pani hotelu, ale może pani tu zostać, przenocuję panią. – Gdy zrobiła wielkie oczy, dodał z uśmiechem: – Niech się pani mnie nie boi. Wiem, że wyglądam groźnie.
– Nie musi pan. Jestem samochodem…
– Jezu, nie będzie pani przecież spała w aucie, tym bardziej że mały nie czuje się najlepiej.
– Sama nie wiem.
– Naprawdę nie musi się pani mnie bać, tylko tak wyglądam. Niech pani tu zostanie, zamiast szukać jakiegoś hotelu w tę pogodę i błądzić po górskich drogach. Nie mam nic na przeziębienie dla chłopca, ale mam dla ani pokój.
Nim skończył mówić, zaczęła płakać. Gdy Proboszcz dotknął jej dłoni, drgnęła nerwowo.
– Proszę nie płakać. Może mógłbym jakoś pani pomóc?
– Nie, nie może pan.
– Kto wie. – Poklepał ją po dłoni.
Podniosła głowę i otarła łzy.
– Przepraszam, jestem zmęczona. A ten siniak… Gdy układałam małego w samochodzie, uderzyłam się o drzwi.
– Wygląda dość paskudnie.
– Wszystko będzie w porządku – zapewniła.
– Jak się pani nazywa? – Gdy milczała, nie naciskał, tylko dodał życzliwie: – Spokojnie, ja pani mogłem w ogóle nie widzieć, gdyby ktoś o panią pytał. – Zdumiała się, widział to po jej twarzy, nadal jednak nie powiedziała ani słowa. – Przepraszam, nie powinienem tego mówić, ale mam wrażenie, że pani ucieka i szuka schronienia. – Wstał, zamknął drzwi i usiadł na powrót koło niej. – Proszę się uspokoić, tutaj nikt pani nie zrobi krzywdy. Proponuję, żeby zaczęła mnie pani traktować jak przyjaciela. A ten, kto to pani zrobił… Myślę o siniaku…
– Kiedy naprawdę uderzyłam się o drzwi samochodu. – Zaśmiała się cicho, ale nie potrafiła spojrzeć mu w oczy, tylko uniosła kieliszek drżącą dłonią.
– Mały potrzebuje lekarza. Po drugiej stronie ulicy jest doktor. Mogę iść po niego albo was tam zaprowadzić.
– Chris jest tylko przeziębiony, po prostu muszę uważać na niego.
– Może potrzebuje jakichś leków…
– Nie, myślę, że wszystko będzie w porządku.
– Mój przyjaciel, właściciel tego baru… Jego żona jest pielęgniarką. Może wolałaby pani, żeby w tej sytuacji zajęła się wami kobieta.
– W tej sytuacji? – Na jej twarzy odmalowała się panika.
– No, drzwi samochodu i w ogóle.
– Nie trzeba. Mam za sobą długi dzień, to wszystko.
– A jakże. A tutaj drogi paskudne, jeździ się okropnie.
– To prawda – przyznała cicho. – Nie wiem nawet, gdzie jestem.
– W Virgin River – powtórzył Proboszcz. – To mała osada, ale ludzie tu dobrzy, pomocni, uczynni. – Uśmiechnęła się nieśmiało, ale wciąż nie potrafiła spojrzeć mu w oczy. Ponowił więc pytanie: – Jak ma pani na imię? – Przygryzła wargę, pokręciła głową, łzy napłynęły jej do oczu, a on powiedział: – Dobrze już, spokojnie.
– Paige – szepnęła i łza spłynęła jej po policzku. – Paige – powtórzyła cicho.
– Ładne imię. Tutaj może pani spokojnie mówić, nie ma się czego bać.
– A pan jak ma na imię?
– Dostałem na chrzcie John. John Middleton, ale wszyscy nazywają mnie Proboszczem. Tylko matka mówiła do mnie John.
– A ojciec?
– Ojciec wołał na mnie mały. – I powtórzył z naciskiem: – Mały.
– Więc skąd ten Proboszcz?
– A bo ja wiem? – mruknął trochę zażenowany. – No dobra, wiem. To taka ksywka z marines. Chłopaki uznały, że jestem taki więcej niby porządny.
– A jest pan?
– Gdzie tam, tyle że nigdy nie przeklinam i chodzę do kościoła. Moja matka była bardzo pobożna, tak się wychowałem. Rozumie pani, księża, zakonnice. Inni chłopcy nie chodzili do kościoła, nie pamiętam, żeby któryś poszedł. Jak popijali i zaczynali oglądać się za dziewczynami, to trzymałem się z boku. A ja… – Uśmiechnął się. – Jakoś nigdy nie potrafiłem uganiać się za kobietami. I pić też nie lubiłem.
– Ale ma pan bar.
– To bar Jacka. Porządny facet, potrafi dbać o ludzi. Ot, na koniec dnia wypiję sobie jednego, ale to wszystko. Kaca z tego nie będzie.
– Jak mam pana nazywać? John czy Proboszcz?
– Jak pani chce.
– John. Dobrze?
– Może być. Wszystko jedno. Nawet mi się podoba. Dawno nikt się tak do mnie nie zwracał.
Na moment umknęła wzrokiem, zaraz jednak podniosła oczy.
– Dziękuję, John, że mnie przyjąłeś.
– Nic wielkiego, naprawdę. Zwykle mamy otwarte dłużej. – Wskazał na chłopca. – Na pewno zgłodnieje, więc…
– Nakarmiłam go w drodze – wpadła mu w słowo.
– Nad kuchnią jest pokój, możecie tam spać. W kuchni też proszę się czuć jak u siebie. Zostawię pozapalane światła. W lodówce jest mleko i sok pomarańczowy. Znajdzie pani płatki, chleb, masło orzechowe, jest jeszcze zupa.
– To bardzo miłe z pana strony, ale…
– Paige – przeszedł na ty – musisz odpocząć. Mały jest przeziębiony. Zostańcie tutaj. Pogoda paskudna, więc nigdzie nie pojedziesz.
– Ile?
Roześmiał się mimo woli.
– Przepraszam, nie chciałem się śmiać, ale to żaden hotel. Ot, po prostu pokój, w którym mieszkałem przez dwa lata. Kiedy Jack i Mel się pobrali, przeniosłem się do mieszkanka na zapleczu. Rano zapachnie ci kawą i bekonem, ale pokoik jest spory, do tego z łazienką. Przenocujecie tam. – Wzruszył ramionami. – Trzeba pomagać bliźnim. Jasne?
– To wspaniałomyślne z twojej strony.
– Pokój stoi pusty, dla mnie żadna fatyga. Chętnie pomogę – powtórzył i odchrząknął. – Masz jakiś bagaż? Przynieść ci go?
– Walizkę na tylnym siedzeniu.
– Przyniosę, a ty skończ brandy. Jak chcesz, możesz sobie jeszcze nalać. Na twoim miejscu wypiłbym więcej po jeździe górskimi drogami w deszczu. Bierz kieliszek, pokażę ci pokój. Mam wziąć małego?
Podniosła się i wyprostowała ramiona, jakby chciała uwolnić się od zmęczenia po długiej jeździe.
– Jeśli możesz.
– Jasne. I nie musisz się obawiać. Twój pokój nie łączy się z moim mieszkaniem. Zamkniesz drzwi na klucz i położysz się spokojnie spać. – Wziął Chrisa równie delikatnie, co nieporadnie, a maluch oparł mu głowę na ramieniu. Proboszcz nie miał żadnego doświadczenia w opiece nad dzieciakami, ale poczuł się miło. Pogłaskał chłopca po plecach i rzucił: – No to chodźmy.
Gdy zaprowadził Paige na górę i otworzył drzwi, zaczął się sumitować:
– Przepraszam, trochę tu zabałaganione, ale pościel czysta.
– Wszystko w porządku, wyjadę raniutko.
– Nie musisz, lepiej zostań kilka dni, jeśli chcesz. Jak powiedziałem, nie wynajmuję pokoju, po prostu stoi pusty, a dziecko musi wyzdrowieć. – Położył małego na łóżku. Niechętnie się z nim rozstawał, bo kontakt z ciepłym ciałkiem był miły, a nawet wzruszający. Pogłaskał jeszcze jasne włoski. Śliczny dzieciak, pomyślał. – Daj mi kluczyki, przyniosę ci walizkę. – Gdy wyjęła kluczyki z wielkiej patchworkowej torby, pochwycił je i powiedział: – Wracam za chwilę, a ty się rozgość.
Zszedł na dół do małej hondy. Z trudem wcisnął się za kierownicę, po czym przeprowadził samochodzik na tyły baru i ustawił obok swojej furgonetki, żeby nikt nie mógł go widzieć. To tak na wszelki wypadek, gdyby Paige ktoś poszukiwał. Nie znał żadnych konkretów, ale wiedział, że czegoś się bała, a on nie chciał, żeby się bała.
Gdy wrócił na górę, siedziała na brzegu łóżka przy synku. Postawił walizkę na podłodze, odłożył kluczyki na stolik i już chciał odejść, lecz zawahał się w progu, na co Paige wstała.
– Przestawiłem samochód – powiedział. – Teraz jest na podwórzu za barem obok mojej furgonetki. Nie będzie go widać z ulicy. Nie martw się, kiedy rano nie zobaczysz go z okna. Możesz się zamknąć na klucz, ale zaręczam cię, że to spokojne, bezpieczne miejsce. Nawet nie zawsze zamykam drzwi baru na noc, ale dzisiaj zamknąłem, żebyś czuła się pewniej. Paige, naprawdę nie musisz się denerwować. Jestem w porządku, inaczej Jack nie zostawiłby knajpki pod moją opieką. A teraz kładź się spać.
– Dziękuję – odparła ledwie słyszalnie.
Zamknął drzwi. Słyszał, jak Paige zamyka zasuwę, czyli chroni się. Odkąd zamieszkał w Virgin River, nie pomyślał, po co komu zasuwki.
Stał pod drzwiami jeszcze chwilę. Był pewien, że ktoś, mąż albo partner, bo któżby inny, musiał ją pobić, a ona zabrała dziecko i uciekła. Takie rzeczy ciągle się zdarzają, wiedział o tym doskonale. Nie rozumiał, co to za frajda dla faceta bić kobietę. Po prostu coś takiego nie trafiało do niego. Ładna dziewczyna. Facet powinien traktować ją uczciwie, opiekować się nią, dbać, by nic złego jej nie spotkało.
Zszedł na dół i zgasił światła w barze, ale w kuchni zostawił, na wypadek gdyby Paige czegoś chciała. Przeszedł do mieszkania i uświadomił sobie, że w łazience na górze nie ma ręczników. Wziął dwa i ruszył z powrotem na górę.
Drzwi zastał uchylone, więc może Paige zeszła do kuchni. Na stoliku zobaczył szklankę z sokiem pomarańczowym. Zrobiło mu się miło, bo to oznaczało, że zadbała o siebie. Ale nie, nie zeszła na dół, tylko siedziała przy toaletce. Zdjęła bluzę i oglądała plecy całe w siniakach. Siniaki na ramionach, na rękach…
– Jezu – szepnął i wycofał się szybko.
Był przerażony. Kto jest aż takim zwierzęciem, żeby drugiemu człowiekowi zrobić coś takiego? Owszem, był zaprawionym w walkach żołnierzem, ale nawet w boju nigdy nikogo tak by nie skrzywdził.
Instynkt podpowiedział mu, że powinien czym prędzej zapomnieć, co widział. Ta kobieta bała się wszystkich i wszystkiego, bała się też jego. Ale co się dziwić, przecież została skatowana. Nie, nie skatowana. Ona była systematycznie katowana, bo siniaki były i świeże, i dawniejsze, co poznał po barwie. Nie znał jej, była obca dla niego, ale zabiłby drania, który jej to zrobił. Ile miesięcy to trwało? Pięć, jedenaście?
Ona nie może się dowiedzieć, że on wie. Odetchnął głęboko, próbował się opanować, po czym zapukał lekko.
– Tak? – usłyszał.
– Przyniosłem ręczniki.
– Moment.
– Poczekam.
Drzwi otworzyła w bluzie, a jakże.
– Zapomniałem, że w łazience nic nie ma, a potrzebujesz ręczników. Dobranoc, nie zawracam ci już głowy.
– Dziękuję, John.
– Nie ma za co. Śpij dobrze, Paige.
Cichutko przysunęła toaletkę do drzwi. Miała nadzieję, że John tego nie usłyszał, chociaż pokój był nad kuchnią. Gdyby jednak ten człowiek chciał zrobić krzywdę jej albo Chrisowi, już mógłby to uczynić. Zamknięte drzwi i blokada w postaci toaletki na pewno by go nie powstrzymały.
Chciała się wykąpać, zanurzyć w wannie, ale czuła się zbyt osłabiona. Prysznica też nie chciała używać, bo szum wody mógłby zagłuszyć obracanie klamką czy wołanie Chrisa. Umyła się tylko pod kranem i zmieniła ubranie. Nie gasząc światła w łazience, położyła się do łóżka, ale nie przykryła się kołdrą. Wiedziała, że nie zaśnie, jednak trochę się uspokoiła. Leżała i patrzyła w sufit. Deski stropu tworzyły idealne V. Pomyślała, że trzeci raz w życiu wpatruje się w taki sufit.
Taki sam był w domu rodzinnym, niewielkim, ledwie z dwoma sypialniami, starym i skromnym. Rodzice zamieszkali tam, dzielnica cicha, spokojna. Kiedy? Przed dwudziestu laty. A ona miała dziewięć, gdy dostała swój pokoik na poddaszu. Stały w nim pod ścianą kartony z różnymi domowymi rzeczami, ale to był jej pokój i chroniła się tam, kiedy tylko mogła. Słyszała ze swojego łóżka kłótnie rodziców. Ojciec umarł, kiedy miała jedenaście lat, wtedy jej starszy brat, Bud, zaczął wykłócać się z matką.
Ojciec nigdy nie uderzył ani jej, ani matki, a Bud co najwyżej czasami dał jej w ramię, popchnął, niemniej obaj potrafili wrzeszczeć tak głośno, że szyby omal nie trzaskały. Poniżenia, uwłaczania, obelgi, cały katalog najgorszych słów. Cóż, przemoc pozostaje przemocą, to tylko kwestia nasilenia.
Potem był kolejny strop, gdy uczyła się w szkole dla przyszłych kosmetyczek i fryzjerek, do której poszła po skończeniu liceum. Wynajęła z dwiema koleżankami pół bliźniaka i znowu zajmowała sypialnię na poddaszu. Gdy się tam wprowadziła, kończyła dwudziesty pierwszy rok życia, a sypialnia miała, jak to na poddaszu, skośne ściany, więc trzeba było uważać, żeby się nie uderzyć w głowę.
Łzy napłynęły jej do oczu. Dwa lata przeżyte z Pat i Jeannie to był najszczęśliwszy okres w jej życiu. Do bólu tęskniła za tymi czasami. Nie miały pieniędzy, ledwie starczało na czynsz, jedzenie i ubranie, ale były szczęśliwe jak w niebie. Nie mogły sobie pozwalać na wychodzenie do knajpek, kupowały więc popcorn, tanie wino i urządzały przyjęcia w domu. Plotkowały o kobietach, które obsługiwały, czesały oraz upiększały, a także rozmawiały o chłopakach i o seksie. I jakże często skręcały się ze śmiechu.
A potem w jej życiu pojawił się Wes, sześć lat od niej starszy biznesmen, któremu dobrze się wiodło.
Powieść Kłopoty w raju kupicie w popularnych księgarniach internetowych: