Czy zastanawialiście się kiedyś, jakie słowa do Was najbardziej pasują? Może niebo? Albo łąka? A może Idaho? Do Bena najbardziej pasuje słowo „muzyka”. Bohater powieści Dni trawy ucieka w świat dźwięków. Kiedy słucha muzyki, staje się rytmem i melodią, drżeniem, które wychodzi ze strun gitary. Przy piosenkach George’a Harrisona staje się jego głosem. Każdego ranka budzi go jakaś melodia, od której nie potrafi się uwolnić. Prześladuje go w jego umyśle. Ben całym sobą kocha muzykę Beatlesów. Zna na pamięć każdy jej akord, każdą solówkę, potrafi je niemal jak wirtuoz zagrać na ukochanej gitarze. Muzyka jest jego namiętnością. W niej znajduje ukojenie. Po śmierci dziadka świat muzyki staje się jego azylem. W muzycznych peregrynacjach towarzyszy Benowi jego jedyny przyjaciel, Tom.
Beatlesi spróbowali marihuany po raz pierwszy 28 sierpnia 1964 roku. Ben van Deventer spróbował jej tego dnia, kiedy umarł dziadek… Kiedy „umarła” Weldra. Wówczas rozpoczęła się podróż Bena do początku. Do momentu, w którym narodzi się ponownie. „Jestem Ben. Ben to ja. Zacząłem”.
Ben niczym bohater Buszującego w zbożu – 17-letni Holden Caulfield – czuje się outsiderem i odszczepieńcem. Jest między nimi jeszcze co najmniej jedno podobieństwo: ujmująca i chwytająca za duszę szczerość, tak autentyczna jak narracja, która – pozornie nieporadna, chropowata i chaotyczna – układa się w dramatyczną opowieść „kilkunastoletniego starca”, o której nie sposób zapomnieć długo po zakończeniu lektury, opowieść składająca się ze strzępów wspomnień, strzępów emocji, strzępów myśli, niczym collage utkany z fragmentów rozsypanej kompozycji. Taka jest właśnie okładka Dni trawy, dająca przedsmak tego, co czeka czytelnika po przekroczeniu progu pierwszej strony.
(Fragment recenzji Jolanty Chrostowskiej-Sufy).