To nie jest przewodnik po Bułgarii. I na pewno nie jest to też książka o odkrywaniu uroków życia w nowym dla siebie miejscu. Jeśli jednak chcecie poznać nieznany region Europy, który potrafi zaczarować, to na pewno książka dla Was.
Ałbena Grabowska, pisarka, lekarka, znana z magicznych powieści autorka spisała swoje wspomnienia i wiedzę o Rodopach, skąd pochodzi jej rodzina. Tu, w wiosce Czepełare, u babci, wśród wspaniałej, dzikiej przyrody spędzała wakacje.
W książce Tam, gdzie urodził się Orfeusz splata się nieco burzliwa historia rodziny z opowieściami o codzienności, kulturze, tradycjach, geografii, historii i bułgarskiej kuchni. Rodopskie korzenie, a jednocześnie polskie pochodzenie pozwalają jej spojrzeć z sympatią, ale i dystansem na różnice kulturowe, językowe i mentalne.
Książka jest podróżą. Dla autorki - w krainę wspomnień, dla nas - do kraju otwartych ludzi, magicznych miejsc, fig i wina. I Orfeusza, który tu wyszedł z wody i tu znalazł przejście do Hadesu, dokąd zszedł, aby odzyskać ukochaną Eurydykę. Do lektury zaprasza Wydawnictwo Zwierciadło, a w naszym serwisie publikujemy premierowe fragmenty książki Ałbeny Grabowskiej:
Belgowie na wycieczce w Rodopach
– Hotele też tu mają dziwne – mówi drugi. – Pokoje ekstra, wszystko nowiutkie, jak trzeba, lodówka, telewizja satelitarna.
Schodzimy pierwszego dnia, pytamy, gdzie podają śniadanie. Jakie śniadanie? Oni nam tłumaczą, że na deptaku jest sklep z bułkami. Możemy sobie kupić. Hotel bez śniadania? Mówimy, że dopłacimy. Kręcili głowami. Myśleliśmy, że się nie zgadzają, ale oni, że w porządku, że zaraz coś się poradzi. Siedzimy w restauracji, specjalnie dla nas otworzyli, bo normalnie jest czynne od dwunastej. Wreszcie idzie panna z recepcji i niesie w reklamówce cztery kubki jogurtu i cztery dziwne bułki. Ale dobre.
Teraz ja się śmieję. Tłumaczę im, że w tutejszych hotelach rzadko serwuje się śniadania. Na śniadanie idzie się do baniczarnic, kupuje banicę albo drożdżówkę i zjada je po drodze albo w środku przy stoliku. Potem się idzie na kawę do kawiarni. Taki zwyczaj.
– Ale kraj jest super – mówi ten najstarszy. – Mieszkałem z rodzicami w Afryce, byłem w Japonii, ale czegoś takiego nie widziałem. Co chwila ktoś nas zaczepia, pyta, jak nam się podoba, czy czegoś nie trzeba. Wczoraj jakaś babcia przyniosła nam mleko do hotelu, powaga. Podobno matka właściciela. Słyszała, że jesteśmy tu sami i jeździmy na rowerach. Mleko lepsze od naszego. Pieniędzy nie chciała. Nie wiemy, jak jej podziękować.
Mówię, że wystarczy kupić pudełko czekoladek. Zestawiamy stoły i siedzimy razem. Jestem dumna, bo robimy z mężem za kogoś w rodzaju lokalnych ekspertów. Opowiadamy im o rodopskich zwyczajach, wyjaśniamy kwestię kiwania głową. Tłumaczę, że powinni żyć tutejszym rytmem, jeść obiad około południa, potem odpoczywać, wieczorem wychodzić w miasto. Mówię o małych kaplicach rozproszonych w górach, które warto zwiedzić. Taka instrukcja obsługi Rodopów w pigułce. Przynoszą naszą drob syrma.
– Nie boicie się tego jeść? – pytają.
Nie rozumiem, dlaczego tak mówią. Okazuje się, że oni od początku pobytu zamawiają w restauracji pieczone udko kurczaka z ziemniakami i rosół.
– Dlaczego nie jecie lokalnych specjałów? – pytam. – Nie kupujecie owoców i warzyw na targu? Wszędzie, gdzie byli do tej pory, są inne zwyczaje. Na targach nie można było niczego dotykać, owoce wybierał sprzedawca. Tu jest odwrotnie. Dają torebkę i trzeba wybrać samemu. Natomiast w sklepie sprzedawcy kwestionują ich wybór, wskazują coś lepszego, wyjmują im artykuły z koszyków. Nie rozumieją tego, że można tu bezpiecznie jeść. Kury są hodowane na podwórku, warzywa w warzywniaku za hotelem, owoce na kompot zrywa się z drzewa przy wejściu.
Jeszcze blisko godzinę tłumaczymy im, że niedźwiedzie nie chodzą tu po ulicach.
– Omijajcie Meczi Czał – mówię na koniec. – Niedźwiedzie schodzą tam bardzo nisko. Zima była długa w tym roku. Jeszcze się zobaczymy! Wychodzimy, a ich pozostawiamy z otwartymi ze zdziwienia i zgrozy ustami.
REKLAMA