Du côté de chez Swann – pierwsza, ukończona powieść Marcela Prousta, ukazała się we Francji tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej, zaś jej przekład na język polski – dwa lata przed wybuchem drugiej. Autorem tłumaczenia był Tadeusz Boy-Żeleński, niekwestionowany autorytet w dziedzinie przekładów literatury francuskiej. Dla co najmniej dwóch, lub trzech pokoleń czytelników polskich, nie znających języka oryginału, był przez wiele lat, aż do dzisiaj, jedynym i niezastąpionym mediatorem, wprowadzającym ich w świat niepowtarzalnej prozy Prousta, którą tłumacz chciał przerobić w polszczyźnie na „normalną” w zapisie powieść. Tymczasem W stronę Swanna i cały siedmiotomowy cykl W Poszukiwaniu utraconego czasu, zwany „powieścią”, należy do gatunku utworów prozatorskich, żywiących się różnymi językami: eseju i poezji, filozofii i krytyki społecznej, bezlitosnej analizy ludzkich charakterów i religii Piękna, zaszyfrowanego w malarstwie, literaturze i muzyce.
Czy lektura Prousta – jednego z największych pisarzy XX wieku – może przekazać nam dzisiaj coś ważnego? W czasach zdominowanych przez konsumpcjonizm, zorientowanych na karierę, stawiających na operatywność w działaniu, zżeranych przez podziały ideologiczne i polityczną nowomowę?
Otóż w najbardziej ponurych czasach – stalinowskiego terroru – w obozie dla polskich oficerów w Griazowcu, malarz i pisarz Józef Czapski wygłaszał dla swych współbraci w poniewierce wygłaszane po francusku prelekcje o Prouście, cytując im z pamięci fragmenty Poszukiwania. Zatytułował je: „Proust przeciwko poniżeniu”. Chciał wzmocnić w swych towarzyszach ducha oporu i utrzymać ich – wbrew wszystkiemu – w formie intelektualnej. Pamięć o koncertach na salonach przeciwko więziennej pryczy!
Na zasadzie kontrastu z dookolną rzeczywistością, ten wielowymiarowy francuski pisarz uczy także i nas dostrzegać walor cierpliwości, spowolnienie w działaniu na rzecz uważności w patrzeniu, ukazuje jak delektować się zmysłową stroną świata i jak odczytywać jego znaki, zapisane w naturze i w sztuce.
Dlaczego nowy przekład? Każde pokolenie odbiorców wielkiej literatury ma prawo do odczytywania, interpretowania jej na nowo. Dzieło wybitnego pisarza ma prawo uzyskać drugie, i kolejne życie.
Krystyna Rodowska
Wydawnictwo: Officyna
Data wydania: 2018-09-21
Kategoria: Literatura piękna
ISBN:
Liczba stron: 480
Tłumaczenie: Krystyna Rodowska
recenzja pochodzi z mojego bloga http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2016/01/sztuka-pamietania-recenzja-ksiazki.html
Każdy ma jakieś wspomnienia, do których lubi wracać. Każdy, nawet ja, chociaż jestem osobą, która nie lubi penetrować swojej przeszłości, pełnej mroku i koszmarnych wydarzeń. Najszczęśliwszy dzień w życiu. Zdanie trudnego egzaminu. Dzieciństwo, niewinne i kolorowe, za którym tęsknimy, żyjąc po uszy w tak zwanym dorosłym życiu. Spełnienie jakiegoś wielkiego marzenia. Oświadczenie lekarza, że jesteśmy stuprocentowo zdrowi. Ale także coś niezwykłego, historycznego. Na przykład UFO (nie, żartuję). Albo lądowanie Amerykanów na Księżycu. Czy też wojna. A może nawet przeprowadzka do nowego lokum. Dużo tego jest, a wszystko wydaje się lepsze niż to, co teraz przeżywamy. Choć tak naprawdę wspomnienia są dużym zafałszowaniem tamtej rzeczywistości, chociażby dlatego, że są wybiórcze i przefiltrowane przez nasze emocje – te, które przeżywamy wspominając i te, które pamiętamy. Przecież nawet nie wiemy, dlaczego jedne rzeczy pamiętamy, a inne zlewają się w szaroburą całość. Tak jak ja – pamiętam, jak uciekł mi czerwony balon napełniony helem; pamiętam, jak spacerowałam wśród kwiatów w ogrodzie (to wspomnienie jest tak wyraźne, że kojarzy mi się nawet z pewną piosenką); pamiętam swego rodzaju łąkę za domem i w lato, i zimą; pamiętam czytanie moich ukochanych baśni Andersena … i wiele innych podobnych. Ale wszystkie lata szkoły zlewają się w jedną, wielką szarą plamę, z której z niejakim trudem wydobywam kolejne krótkie przerwy, zwane wakacjami i feriami (niestety, zapamiętałam tylko te, które przeleżałam w łóżku, chorując na zapalenia oskrzeli i czytając Nędzników, oraz te, w czasie których wpadałam w panikę, próbując nauczyć się czegoś na konkurs z historii). Może dlatego, że codziennie było to samo, tylko czasami z drobnymi zmianami w postaci złych i dobrych ocen, które dostawałam. Nuda, przyznacie sami. Dlatego, nie mając sama mnóstwa ciekawych wspomnień, uwielbiam zajmować się czyimiś. To doskonale tłumaczy fakt, że generalnie żyję życiem postaci z książek i – niekiedy – filmów, a przy okazji uwielbiam, jak oni wspominają swoje życie, co czyni ich przede wszystkim bardziej rzeczywistymi i kompletnymi, również dlatego, że to, co pamiętamy i jak pamiętamy mówi dużo o nas samych. W książkach przeważnie jest tak, że jedna z postaci ma zapierające dech w piersiach wspomnienia albo mroczną, tajemniczą przeszłość, którą trzeba odkryć. Albo przeszłość któregoś bohatera zaczyna się upominać o teraźniejszość. Ciekawsze jednak od fikcji, powstałej przecież od początku do końca w mózgu pisarza, może tylko trochę inspirowanej prawdziwym życiem, są autentyczne wspomnienia ludzi, którzy coś ciekawego – i zazwyczaj groźnego – przeżyli i chcą, by te historie nie zniknęły razem z nimi. Opowieści bohaterów wojennych – tych, którzy walczyli, przeżyli Syberię, może dokonali czegoś bohaterskiego. Historie byłych mafiosów, żołnierzy wysłanych na drugi koniec świata, komandosów, agentów specjalnych, podróżników do źródeł Amazonki, którzy natknęli się na prymitywne plemiona żyjące jeszcze jak w prehistorii, autobiografie wyjątkowo zasłużonych polityków (jeśli w ogóle tacy istnieją), w których z dumą piszą o tym, jak to rozwalali system czy rządzili państwem pełnymi szczęśliwych obywateli. Ale wszystkie te przykłady dotyczą ludzi, którzy w swoim życiu dokonali czegoś ciekawego, mają inne wspomnienia niż zwykli obywatele, tacy jak ja. Ludzi niezwykłych, których dzieje zaciekawią ludzi nawet wtedy, kiedy zostaną spisane nieciekawie bądź – ze strony technicznej – po prostu źle. Bo to zawsze coś, co nie przeżyliśmy i raczej są marne szanse, że przeżyjemy. Coś innego od naszych – w znakomitej większości – nudnych, zwykłych wspomnień, które często sami uważamy za zbyt nudne do wspominania, a co dopiero do spisywania! Nie wszyscy tak myślą i dowodem na to jest ta książka. Autobiograficzna opowieść, która potem rozwinie się w cykl, będący opus magnum i jednym dziełem pisarza, który już od długiego czasu uważany jest za wybitnego, godnego wymienienia jego nazwiska obok Victora Hugo, Stendhala i innych genialnych Francuzów, chociaż bezdyskusyjnie różni się od tamtych wszystkim. Podczas gdy inni motali swoje fabuły, budowali misterne konstrukcje czy też śmiali się swoich bohaterów (ach, Julianie Sorelu ze Stendhala, wciąż o tobie pamiętam!) ten Autor napisał tylko, że pewnego razu zjadł magdalenkę maczaną w herbacie lipowej i ów smak wywołał u niego falę wspomnień. Tak samo jak te ułamki sekund pomiędzy obudzeniem się a uświadomieniem sobie miejsca, w jakim się znajduje. Ta szczątkowa fabuła jest jednak tylko pretekstem do nieskończonych wspomnień bohatera zbudowanych na zasadzie nawiązań i skojarzeń oraz jednej kompletnej historii, dotyczącej przyjaciela rodziny, pana Swanna. I nie, nie są to jakieś zapiski z niezwykłego dzieciństwa czy jakieś traumy w młodości (co jest z lubością eksploatowane przez ten cały dzisiejszy postmodernizm) ani też studium polityki i stosunków społecznych z punku widzenia inteligentnego dzieciaka, chociaż wiele tego rodzaju wątków w książce się pojawia. To po prostu zwykłe wspomnienia ze zwykłego, różniącego się niewiele od naszego, życia. Zaskoczeni? Ja też na początku byłam. Uczucie, szczególnie dla niedoświadczonego w bardziej wymagających lekturach czytelnika, jest takie, jakby wpadło się do zimnej, bardzo głębokiej wody, wiedząc, że zaraz się utonie, a nigdzie nie ma pomocy. A przynajmniej tak to opisywali moi znajomi i inne ludziki, które książkę czytały utonęły, najdalej docierając do połowy objętości. Ich makabryczne opowieści sprawiły, że zabierałam się do powieści jak pies za jeża, szczególnie że wszystko jakby uprało się powstrzymać mnie przed lekturą. Znajomi, recenzje w Internecie, niezbyt pochlebne słowa osoby, które w swojej niechlubnej przeszłości uważałam za literackie guru. A zresztą było tyle innych książek, które warto było przeczytać! I ciągle się spieszyłam, a słusznie podejrzewałam, że to nie jest dobra książka na szybkie zjedzenie i przetrawienie, jak można zrobić to z innymi literackimi fastfoodami. Dopiero kiedy leżałam chora i świat za oknem jakoś zwolnił, nabrałam ochoty na coś, co tak kochałam dawno temu: leniwe, całodzienne czytanie czegoś niezwykle dobrego i trudnego, w co można się z przyjemnością wgryźć, rozkoszując się niebiańskimi smakami. Otworzyłam więc książkę z niejakim zaciekawieniem i nadzieją, zastanawiając się co będzie ze mną – czy pójdę pod wodę jak kamień, czy będę przyjemnie pływać, czerpiąc z tego wszystkie korzyści. Mimo że kiedyś w moje ręce wpadł jakiś tekst o życiu pisarza, z ciekawością przeczytałam rozbudowaną przedmowę tłumacza, którym jest, jak zwykle, doskonały Tadeusz „Boy” Żeleński, który wnikliwie omawia powieść i rysuje przed czytelnikiem portret Autora – nieuleczalnie chorego samotnika, który całe swoje dorosłe życie spędził w mieszkaniu obitym korkiem pisząc swoje opus magnum i jedyny powieściowy cykl, nad którym prace przerwała dopiero śmierć. Niezwykła to postać. Wychowany w cieplarnianym klimacie człowiek, który przywykł do bezpiecznego życia i samotności, o którym najwięcej możemy dowiedzieć się z jego powieści, zastanawiająco autobiograficznych. I choć to może nie jest zupełnie poprawne politycznie to czytaniu książki towarzyszy uczucie, że jest to dzieło pisane wyłącznie dla siebie, rodzaj czystej sztuki dla sztuki. Bo granice wymyślonej powieści i prawdziwego życia Autora zacierają się nie tylko w kwestii imienia głównego bohatera. Nad tekstem unosi się intymna, introwertyczna wręcz atmosfera zwierzeń i szczerości. Poznając dość nieuporządkowane wspomnienia głównego bohatera czy historię miłości Swanna, widzimy świat mocno subiektywny, pełen demonów (które można zauważyć tylko wtedy, kiedy znamy biografię pisarza) i metafor, może odnoszących się do jakiś konkretnych wydarzeń z życia Autora i – z pewnością – ludzi. Bo świat zewnętrzny, czyli ten istniejący poza tym zbudowanym przez głównego bohatera z wyobrażeń i artystycznych doznań, jest przerażająco okrutny i pozbawiony upiększeń, jakimi zwykło się go owijać. Szczególnie w tej części o Swannie i Odecie, gdzie pisarz odsłania głupotę, zgniliznę moralną i małostkowość francuskiej arystokracji. Ba, to w pewnej mierze dotyczy także rodziny głównego bohatera, ludzi płaskich i spędzających czas na gościnach, nawet wtedy, kiedy wiedzą, że ich własny syn nie potrafi zasnąć bez pocałunku matki (w ogóle ten wątek, zastanawiająco rozbudowany, jest bardzo ciekawy i dość zagadkowy; nie ulega wątpliwości, że Autor był bardzo wrażliwym dzieckiem, co rozumiem, bo ja miałam podobnie, prawdę mówiąc). Te niezbyt sympatyczne obrazy równoważy niezwykła wrażliwość narratora na sztukę, szczególnie – ku mojemu zainteresowaniu – tę średniowieczną, której we Francji przecież nie mało, i naturę. Dzięki tej wrażliwości i szczegółowych opisów otrzymujemy niezwykle ciekawy obrazy tych dwóch spraw, stanowiących razem ciekawy aspekt książki. Ciekawy również dlatego, że nad całością unosi się ten dziwny, mroczny i zwiewny klimat, jaki jest znany tym wszystkim, którzy mieli to (nie)szczęście być nadwrażliwymi dzieciakami z niezdrowo dużą wyobraźnią. Przy okazji warto też zwrócić uwagę na fakt, że powieść jest wiwisekcją uczuć takiego dziecka, delikatną i dyskretną, ale również niezwykle szczerą – tak, odnalazłam tam wiele prawdy i o własnym dzieciństwie, do którego nawet powróciłam, odkrywając, że mój przypadek nie jest – na szczęście – zupełnie odosobniony i skoro z małego, dziwnego Marcela wyrósł taki wielki pisarz, to i może ze mnie będą ludzie (hehe). To samo zresztą dzieje się w przypadku Swanna, tyle że tu Autor rozkłada na czynniki pierwsze miłość. Nie tę romantyczną i wielką, ale mroczną, opętaną, w której więcej jest zazdrości i głupoty niż sentymentów. Ba! Nie jest to nawet fascynacja cielesna… Ale widzę, że tu już mój wywód skręca z opisu treści do opisów poszczególnych wydarzeń, więc bezpieczniej będzie przejść dalej. Powodem mojej bałwochwalczej czci dla pisarza i takiej samej zazdrości (mówi to niespełniona pisarka, która utknęła na jakimś marginalnym blogu marginalnej części blogosfery) jest język, jakim posługuje się Autor. Dla ścisłości dodam, że poza fabułą, w której teoretycznie się nic nie dzieje (a co, jak udowodniłam wyżej, jest nieprawdą), to właśnie styl pisarza jest powodem licznych utonięć i uznania książki za aczytalną. Ba, Żeleński i tak przetłumaczył całość w prostszej formie, bo w oryginalne jest jeszcze gorzej. Znaczy bardziej skomplikowanie. Bo to nie jest książka z gatunku tych, w których tekst cieknie nam przez palce, a całość kończymy w jedno popołudnie, a może i noc. I nie polecam czytania jej w ramach relaksu po ciężkim dniu, chyba że jest się sadystą, których chce doprowadzić swój mózg do zupełnego wyczerpania; zresztą to nie ma wielkiego sensu, bo i tak większości się nie zrozumie. Książka stawia czytelnikowi duże wymagania i dyktuje warunki, szczególnie te dotyczące jakości wyobraźni odbiorcy. Ale i tak trzeba niektóre zdania czytać kilka razy, a całość śledzić uważnie, bo każde słowo ma tu wielką wartość i ogromne znaczenie. Tylko wtedy można docenić styl pisarza i ogromną plastyczność tekstu. Precyzję opisu. Trafność dobieranych słów. Wypowiedzenie i nazwanie tego, co dla wielu pisarzy jest nieprzekraczalną granicą umiejętności i odwagi. Roztaczanie krajobrazów, które chce się poznawać wszystkimi zmysłami, które żyją bardziej niż na fotografiach w jakości HD. Po pierwszych kilku stronach, kiedy zorientowałam się, z czym mam do czynienia, szczęka opadła mi na ziemię i pozostała tam przez całą lekturę powieści. A to jeszcze część najmniej redagowana przez Autora. To co może się dziać w tych, które pisarz w nieskończoność poprawiał i rozbudowywał, myśląc zapewne, że są to rzeczy niezbyt dobre (sic!)? Muszę powiedzieć, że chociaż czasami irytowałam się, że czytanie książki jest procesem tak powolnym i nie widziałam w swojej czytaninie jakiegokolwiek efektu, który widać dopiero po zakończeniu (myślę, że te dwie rzeczy są naturalne podczas czytania tej powieści) cieknie mi ślinka, gdy pomyślę o następnych tomach, będących jeszcze większymi grubaskami. Chociażby dla tej prozy, będącej prawdziwą sztuką samą w sobie, nawet gdyby układały się w opowieść nudną i nie tak wielowarstwową jak ta. Dla słów, które układają się w piękne, zaskakujące obrazy, zapierające dech swoją plastyką i trafnością. Ba, to właśnie one sprawiają, że ta książka jest tym, czym jest – to właśnie one nadają przeszłości narratora pierwiastek magii i niezwykłości, szkicują ciekawe perspektywy, dzięki którym książka wciąga w niezwykły sposób. Nadają całości nastrój, który spaja poszczególne historie, wspomnienia, ciągi skojarzeń w coś, co trudno postrzegać potem jako części. A także nadają tej z pozoru błahej historii coś głębszego, wielowarstwowego, zmuszającego do refleksji. Coś, o czym ja już pisać nie będę, bo jednak zamierzam kiedyś skończyć ten twór, a i każdy musi sam odkryć to, o co mi chodzi. A może odkryje coś zupełnie innego, bo przecież na właściwie nieskończonych możliwościach takiej interpretacji polega piękno literatury. A szczególnie tej, która nie jest nią tylko z nazwy. Już o arcydziełach, takich jak te (którym zresztą jest, jak widzimy, zupełnie słusznie) oczywiście nie mówiąc. Ciężko jest pisać o bohaterach, nie zdradzając najciekawszych części fabuły, szczególnie jeśli chodzi o wątek Swanna i Odety, w którym jednak można o postaciach napisać najwięcej. W opowieściach snutych przez narratora na temat jego dzieciństwa bowiem jedynymi bohaterami jest najbliższa rodzina chłopca, stanowiąca jednak tło do wszystkiego, co tak naprawdę jest dla niego ciekawe. Owszem, czasem z dziecięcą naiwnością wspomina o słabostkach rodziców (którzy nie wydają się sympatycznymi personami) i innych członków rodziny, w tym ciotce-hipochondryczce, ale te spostrzeżenia niewinnego i naiwnego dziecka nie malują całkowitego obrazu tych osób. Psychika głównego bohatera również nie zostanie poddana dogłębnej analizie; poznajemy go przez to, o czym nam opowiada. Poza swoją nadwrażliwością i empatycznością jest wprawnym obserwatorem, ma oko pisarza czy też po prostu artysty, a niezwykłej pamięci do barw, kształtów i zapachów można mu tylko pozazdrościć. Trochę więcej dowiadujemy się o nim w części ostatniej, kiedy cała wrażliwość chłopaka zostaje poddana pierwszemu poważniejszemu uczuciu, ale to bardziej analiza tego uczucia niż bohatera (i znów w tym momencie każdy wrażliwiec, który coś takiego przeżył odnajdzie tu dużo swoich emocji i doskonale zrozumie narratora). Zresztą na poznanie Marcela, spodziewam się, przyjdzie jeszcze czas w kolejnych tomach. Tutaj raczej wypadałoby się skupić na wątku prawdziwie miłosnym, ale opowiadając cokolwiek o charakterze Odety czy Swanna, zdradziłabym może chociaż trochę najsmaczniejsze rzeczy w książce, co byłoby bardzo złe, bo przecież ten dziwny tekst ma za zadanie zachęcić kogokolwiek za zabranie się za powieść. Bo przecież to, co najbardziej pikantne zawsze najbardziej ciekawi. Swoją drogą jestem bardzo ciekawa co do inspiracji Autora, który, jak już wiemy, raczej (delikatnie mówiąc) był domatorem i w innych miejscach niż swój dom pojawiał się nadzwyczaj rzadko. Musiał wobec tego bardzo dużo czytać i przede wszystkim być niezwykle spostrzegawczym i wrażliwym człowiekiem, by szybko i trafnie odkrywać największe tajemnice swoich rozmówców, rozwikływać skomplikowane uczucia jak owa miłość, której wielu innych twórców technicznie i praktycznie nie dałoby rady, a także szybko diagnozować poziom głupoty danego osobnika. Chociaż to ostatnie jest dość łatwe, bo ludzka głupota ma to do siebie, że wyłazi z nawet najbardziej starannych, kulturalnych przebrań, co również doskonale pokazują przykłady z powieści. Zresztą, jeśli uważnie przeczytacie wstęp Tłumacza i może coś wiarygodnego w Internecie, w wielu miejscach dostrzeżecie sprytnie poukrywane życiowe demony Autora, z którymi próbował walczyć i pewien związany z nimi powracający maniakalnie motyw, jak mi się wydaje, nie będący tylko kolejnym przykładem bezpardonowego przedstawiania upadku moralnego wyższych warstw francuskiej arystokracji. Cóż, to jest rzecz podobna do trójwymiarowych obrazków; zmieniająca się, w zależności, z której strony spojrzymy, dająca możliwość na wieloraką i skrajnie różną interpretację, a jednocześnie niezwykle lekka w swojej koronkowej konstrukcji. Możemy to odczytywać jako dogłębną, niezwykłą i mądrą opowieść o dziwnej miłości ale i jako pełną metafor część pamiętnika narratora-pisarza. A może i coś jeszcze, tyle że tego nie dostrzegam, bo naprawdę ciężko jest ogarnąć to wszystko po jednym przeczytaniu i jeszcze to opisać, kiedy jeszcze ma tak się kulejący styl. Cóż, takie książki służą też temu, żeby kiedy się myśli, że jest się na tyle fajnym, żeby pisać bloga i udawać, że się to dobrze, przejrzeć na oczy i zrozumieć, że nie zrobiło się w życiu niczego pożytecznego. Bo gdybym była Autorem tej książki to przecież mogłabym się chwalić z czystym sumieniem. A opisana wyżej całość kryje się w skromnej, acz ciekawej i eleganckiej oprawie Wydawnictwa, które – jak nie od dzisiaj wiadomo – specjalizuje się w oryginalnych i pięknych okładkach klasyków. A przede wszystkim dopasowanych do treści książek, co najbardziej cenię. W oprawie tej książki nie brakuje tych wszystkich elementów. Na czarnym tle, poza białymi napisami z tytułem książki i nazwiskiem Autora mamy żółtą wstążkę z tytułem serii (jakby ktoś jeszcze miał wątpliwości), sylwetką pisarza i jego autografem. Wow. Całą ilustracją jest widmowa filiżanka z kawałkiem obrusa. Taki efekt uzyskano przez rozmycie konturów i pewną transparentność; w pewien sposób oddaje to istotę książki, będącej przecież zbiorem wspomnień narratora, które są przecież w pewien sposób widmowe, rozmyte, nietrwałe. A owa filiżanka na okładce jest pełna słynnej herbaty lipowej, w której bohater zanurzył jeszcze bardziej słynną magdalenkę (na jednym z portalów dla książkomaniaków znalazłam nawet przepis na owe ciastka). Tak, to idealna rzecz na okładkę tej książki – co bardziej się nadaje na to miejsce niż sztandarowy motyw, który zna prawie każdy, nawet ten, kto jeszcze powieści nie czytał? Tylna okładka książki jest jeszcze bardziej ascetyczna: mamy tam tylko biało-żółty tekst, będący po części fragmentem przedmowy Żeleńskiego. Ten pierwszy wydaje się jednak za bardzo sentymentalny i przegadany, obiecujący czytelnikowi kwiatki i motylki (a takich rzeczy w książce się nie uświadczy), natomiast z przedmowy Tłumacza wybrano fragment dotyczący legendy pisarza i jego niezwykłego losu. To dość intrygujący pomysł, chociaż wygląda to dość na zachęcanie za wszelką cenę do przeczytania, co z jednej strony jest szlachetne, ale z drugiej strony sprawi, że wielu czytelników, którzy nie dorośli do takiej literatury i potrzebują jeszcze czasu by zrozumieć ten klasyk, zbyt szybko zniechęci do prozy Autora. Jednak mimo wszystko to doskonała okładka dla tego dzieła, odpowiednio ładna, prosta i elegancka. Jak zawsze w tym Wydawnictwie – z wyczuciem. Moja satysfakcja nie polega na odhaczeniu kolejnego klasyka z listy, bo nie czytam książek tylko dla tego, żeby je przeczytać. To radość tego rodzaju, kiedy pracujesz nad czymś w pocie czoła, żeby odkryć, że efekt jest genialny, a nawet lepszy od spodziewanego (bo, jak już wielokrotnie pisałam wyżej, powieść jest bardzo wymagająca, ale za swoje zaangażowanie i wytrwałość czytelnik otrzymuje tyle, że nie sposób żałować poświęconego na lekturę czasu). To radość możliwości obcowania z prawdziwą, namacalną Sztuką. Pięknem skończonym. Ale nie tylko chodzi tu o język czy mnogość interpretacji – skarbem tej powieści jest również jej treść, wypełniające je wspomnienia: szczegółowe, żywe, malownicze i wciągające tak samo lub lepiej niż fabuły, których zadaniem jest przykuć uwagę czytelnika. I jeśli naprawdę Autor czerpał ze swojej pamięci i swojego dzieciństwa, to sztuką jest również sposób, w jaki to wszystko pamięta i opisuje, co, wbrew pozorom nie jest rzeczą łatwą. Szczerze mówiąc, ja też chciałabym tak pamiętać. Bo kiedy zamknę oczy i skoncentruję się wystarczająco, bezpiecznie trzymając się teraźniejszości, uświadamiam sobie, że byłyby w moim dzieciństwie rzeczy, które można by przynajmniej spróbować opisać w podobny sposób. Ale ja nie posiadam tego daru co Autor. Moje wspomnienia już dawno wyblakły i zatarły się na tyle, że nie nadają się już na nic. Ale to może lepiej. Teraz bardziej doceniam prozę pisarza i jeszcze niżej chylę przed nim czoło. Tytuł: „W poszukiwaniu straconego czasu. W stronę Swanna” Autor: Marcel Proust Moja ocena: 8,5/10
Ostatnio coraz częściej zdarza mi się sięgać po literaturę spoza kręgu moich zainteresowań. Przede wszystkim przez moją starszą siostrę. Przyznaję, że miewam wątpliwości co do jej propozycji i takie też miałam tym razem. Większość osób na wspomnienie Marcela Prousta stwierdza, że tego się nie da czytać i że jest koszmarnie nudne. Siostra jednak uparła się, zastrzegając, żebym nie nastawiała się na jakąś fabułę, tylko na „wysłuchanie zwierzeń i wspomnień poety”. I to chyba jest najlepszy pomysł, jak przeczytać Prousta i nie umrzeć z nudów. Przesadzam, Proust jest naprawdę świetny. „W stronę Swanna” to pierwszy tom z cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu”, opartego częściowo na wspomnieniach autora. Znaczną część tomu stanowią wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości. Faktycznie, fabuły tu niewiele, to raczej zbiór opisów zwyczajów, osób i krajobrazów. Co jakiś czas pojawia się jakieś wydarzenie, które Proust uznał za godne opisania. Podobała mi się ta część. Autor bardzo dokładnie opisuje przyrodę, zapachy kwiatów, wygląd nieba, drzew, ulic, budynków. Można sobie to wszystko dokładnie wyobrazić. Polubiłam też chłopca, którym był autor kiedyś i którego wspomina. Trochę mazgajowaty i przewrażliwiony ale bardzo sympatyczny i pięknie patrzący na świat przyrody. Spodobał mi się też dlatego, że dużo czytał. Inna część książki to historia miłości Swanna, przyjaciela rodziny, który często odwiedzał dom z dzieciństwa autora. Swann ożenił się z kobietą z niższej sfery, która na dodatek źle się prowadziła. Przez to nie mógł zabierać jej ze sobą do przyjaciół. Rodzina autora (a właściwie postaci opowiadającej) bardzo przejmowała się takimi sprawami, więc nigdy nie chciała nawet poznać żony Swanna. Historia tej miłości jest trochę dziwna i niezbyt przyzwoita. Ta część książki ma jednak fabułę bardzo wyraźną, chociaż i tutaj autor bardzo rozpisuje się na temat uczuć. Dokładnej treści zdradzać nie będę ale muszę napisać, że Odeta to okropna baba i ta miłość to sprawa pokrętna. Ale to wszystko, choć takie nieprzyjemne, napisane jest niesamowicie. Nie będę ukrywać, że są w książce fragmenty, które nużyły mnie, ale często tak bywa, bo przecież w książkach nie wszystkie wątki są tak samo interesujące. W sumie to nawet ciekawe, jak autor dokładnie wszystko sobie przypomina, opisuje i porównuje. To coś zupełnie innego niż to, co znajduję w moich ulubionych książkach. Nie zmieni to moich preferencji, ale na pewno będę bardziej otwarta na inną literaturę. Po przeczytaniu „W stronę Swanna” jestem ciekawa co będzie dalej, jak się to wszystko potoczy, kim będzie bohater, gdy dorośnie. Z pewnością sięgnę po drugą część: „W cieniu zakwitających dziewcząt”. Prousta polecam każdemu, kto lubi czytać powoli i rozmyślać. Bardzo wycisza.
Obfitość wątków, dygresji. Rozbudowane opisy. Jedni czytelnicy poczują się przytłoczeni, inni uznają to za walory prozy Marcela Prousta. Obojętne czy lubią stylistykę Autora czy też nie, myślę, iż docenią ciekawe spojrzenie wrażliwego chłopca na klasę uprzywilejowaną w XIX-wiecznej Francji. Jej obyczajowość, codzienność i przywary.
Nieznane opowiadania homoerotyczne młodego Prousta, rok po pierwszym wydaniu francuskim! Sięgając do szuflady młodego Prousta, otrzymujemy niepowtarzalny...
Narrator wielkiego cyklu powieściowego Marcela Prousta tłumaczy czytelnikowi jedno: co to znaczy widzieć jasno w zachwyceniu. Wystarczy ożywić wspomnienia...