Bohaterowie dwóch znakomitych opowieści Trumana Capote'a składających się na ten tom odrzucają nudę ustabilizowanej egzystencji - jak żyjąca nieustannie "w podróży" ekscentryczna Holy Golightly z utworu tytułowego (w filmowej adaptacji wspaniale zagrana przez Audrey Hepburn) - lub uciekają przed ludzką bezdusznością i okrucieństwem w rzeczywistość dzieciństwa, jak mieszkańcy domku na drzewie z "Harfy traw". My zaś, wraz z nimi, wkraczamy w świat wyobraźni i poezji, może nie zawsze szczęśliwy, ale na pewno barwniejszy niż nasza codzienność.
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: 1999-02-01
Kategoria: Literatura piękna
ISBN:
Liczba stron: 155
Ostatnia powieść wybitnego pisarza, wydana we fragmentach w czasopiśmie "Esquire", a w formie książkowej dopiero po jego śmierci. Pełna zgryźliwego humoru...
Osierocony Collin Fenwick ląduje u swoich ciotek na amerykańskim przedmieściu. Dość powiedzieć, że obie stare panny są dość charakterystycznymi typami...
Ocena: 6, Przeczytałam,
W obydwu utworach zawartych w tomie głównym bohaterem jest narrator, który wraca do swoich wspomnień. Różnią się oni wiekiem, gdyż w pierwszym przypadku jest to młody mężczyzna, a w drugim chłopiec, którego poznajemy, gdy ma jedenaście lat. Łączy ich natomiast to, że ich wspomnienia są wspomnieniami dobrymi, z których przebija nostalgia za przeszłym czasem, jak również to, że główną rolę w nich odgrywają kobiety. W "Śniadaniu..." jest to pełna młodzieńczego wdzięku, który przyciąga do niej mężczyzn, Holly Golightly, a w "Harfie..." ciepła i niezwykle wrażliwa Dolly Talbo.
W "Śniadaniu u Tiffany'ego" młody pisarz snuje opowieść o dziewczynie, którą poznał wiele lat wcześniej, jesienią 1943 roku, gdy zamieszkał w tej samej co ona kamienicy w Nowym Jorku. Wspomnienia te wywołuje spotkanie ze znajomym barmanem, który dzwoni do niego, by przekazać mu ważną wiadomość. Wiadomość ta, jak się pisarz domyśla, ma dotyczyć dawno niewidzianej Holly, która zniknęła z jego życia w dość nieoczekiwanych okolicznościach. Tak faktycznie jest, i powracają wspomnienia o Holly, która mieszkała wraz z kotem na wciąż nierozpakowanych walizkach, a na swej skrzynce listowej miała kartonik z napisem "Panna Holiday Goligthly, w podróży". Ta nietuzinkowa dziewczyna, blagierka, a może nie, z chłopięcą fryzurą, szykownie szczupła, o twarzy już nie dziecięcej, ale jeszcze nie kobiecej, zafascynowała go swą osobowością, a ona traktowała go jak siostra, nazywając go nawet imieniem swego brata, Fred. Uważany przez Holly za przyjaciela, a nawet w pewnym sensie opiekuna, do którego zawsze zwracała się o pomoc będąc w potrzebie czy też tylko w złym nastroju, pisarz został wciągnięty w jej orbitę, w której kręciło się wielu zamożnych mężczyzn, a stanowili oni źródło jej utrzymania. Holly, jak się narrator dowiedział po jakimś czasie, uciekła od swojej skomplikowanej i byle jakiej przeszłości, w której uczuciem obdarzała jedynie swego brata Freda, i w której pozostawiła o wiele starszego od siebie męża. Przypadek później sprawił, że udało się jej zaistnieć w świecie filmu, poznać ludzi z nim związanych, ale ona kochała żyć bez zobowiązań, bez narzucanych jej terminów, a największym jej marzeniem było być kiedyś tak bogatą, by móc pójść na śniadanie do Tiffany'ego. Wytworność tego miejsca i spokój w nim panujący dawały jej zawsze ukojenie, gdy ogarniał ją dziwny strach, wywołujący wewnętrzną, jak sama to nazywała, "trzęsionkę".
W tle gdzieś tam w Europie trwała wojna, pozornie niemająca wpływu na życie nowojorczyków, odczuwalne były tylko kłopoty aprowizacyjne, z którymi Holly radziła sobie świetnie, ale to jednak ona odczuła boleśnie jej skutki, tracąc najdroższą swemu sercu osobę.
Naiwna, a może udająca taką, dziewczyna dała się wciągnąć w mafijne rozgrywki i gdy, aresztowana, wyszła za kaucją, postanowiła uciec do Brazylii, licząc, że uda jej się tam znaleźć męża i szczęście. I tak zniknęła z życia pisarza, który nie opowiadałby jej historii, gdyby nie telefon Joe Bella.
Tę minipowieść świetnie napisaną przez Trumana Capote, w której zarówno fabuła, jak i bohaterowie intrygują, czyta się z dużym zainteresowaniem i przyjemnością. Holly może denerwować swym infantylnym, pełnym sprzeczności zachowaniem, ale Capote, jak sam o tym pisał, na jej przykładzie opowiedział gorzką historię dziewcząt, które w tamtych latach pojawiały się w Nowym Jorku uciekając przed nijakim życiem na wsi, by zrealizować swe marzenia o wielkim świecie i dostatnim, a być może nawet bogatym życiu. Dziewczęta te pojawiały się i znikały, podobnie jak Holly, która, jak sama twierdziła, była ciągłą podróżniczką, wciąż szukającą swego miejsca w życiu.
Collin Fenwick, narrator "Harfy traw", powraca po latach wspomnieniami do beztroskiego okresu, jaki spędził dorastając w domu dwu starych panien, kuzynek swego ojca, Vereny i Dolly Talbo, które zajęły się nim jeszcze przed tragiczną śmiercią ojca, gdy ten popadł w dziwny stan po śmierci żony i nie zajmował się nim jak należy. Był wówczas mizernym, za małym na swój wiek jedenastolatkiem. Młodsza z ciotek, Verena, prowadziła różne interesy i była zamożną kobietą, ale oschłą, a nawet śmiało można rzec - pozbawioną serca, która spędzała czas głównie na prowadzeniu swej księgowości. Natomiast druga, pełna ciepła oraz serdeczności, przy tym niezwykle wrażliwa na otaczający ją świat i mająca poetycką duszę Dolly, prowadziła dom i kuchnię. A oprócz tego ze swą murzyńską przyjaciółką Katarzyną produkowała ziołową nalewkę, którą sprzedawała. I to właśnie w Dolly, cichutkiej, przepraszającej prawie za to, że żyje, która z początku wzdrygała się na odgłos jego kroków, a jeżeli nie mogła go uniknąć, "zwijała się jak paprotka" (ogromnie mi się to określenie spodobało), Collin, gdy ochłonął po tym, co się wydarzyło w jego jedenastoletnim życiu i zwrócił na nią uwagę, po prostu zakochał się.
To Dolly "harfą traw" nazwała łan indiańskiej trawy, zmieniającej barwę wraz z porami roku, to ona słyszała w tym łanie jesienią, gdy wiatr po nim hulał, wygrywaną na suchych źdźbłach melodię człowieczych westchnień, jakby harfianych tonów. I to ona, zbuntowawszy się w końcu przeciw zamachowi na swą niezależność ze strony Vereny, wyprowadziła się z domu i zabrawszy Collina oraz Katarzynę, zamieszkała z nimi w domku w koronie potężnego drzewa, wywołując spore zamieszanie w społeczności miasteczka.
Powziąwszy decyzję o wyjeździe, Collin nie podejrzewał, że wspomnienia przywiodą go kiedyś z powrotem do miejsc, które poznał dzięki Dolly, a do których podświadomie tęsknił.
"Harfa traw" to pełna ciepła i nostalgii opowieść o minionym dzieciństwie, opowieść, w której Truman Capote w fascynujący sposób wprowadza czytelnika, pokazując pełną serdeczności zażyłość pomiędzy Collinem a Dolly, starszą i lekko zakręconą "damą", jak również przyjaźń łączącą Dolly z równie dziwaczną Murzynką Katarzyną, w świat, w którym współistnieją młodzi i starsi, w którym starość nie jawi się jako coś brzydkiego, zbędnego. Opowieść ta mnie zauroczyła lekkością i delikatnością fabuły oraz ekscentryzmem barwnych postaci, jakie pisarz w niej stworzył, a także, jak mogłoby być inaczej, łanem indiańskiej trawy, na której jesienny wiatr grał jak na harfie.
Na zakończenie muszę napisać, że książka jest znakomicie przełożona, gdyż tłumaczył ją sam Bronisław Zieliński, tłumacz większości książek Ernesta Hemingwaya.