Najsłynniejsza powieść z gatunku coming-of-age należąca do kanonu literatury światowej w tłumaczeniu Anny Bańkowskiej
Stany Zjednoczone, lata 60. XIX wieku. W domostwie zwanym Orchard House od pokoleń mieszka rodzina Marchów. Pod nieobecność ojca walczącego w wojnie secesyjnej opiekę nad czterema córkami sprawuje ich matka, Marmee, która wyraźnie wyprzedza swoją epokę, wpajając dziewczynkom ideały wolności i namawiając je, by znalazły własną drogę w życiu.
Córki pani March - stateczna Meg, żywiołowa Jo, nieśmiała Beth oraz nieco przemądrzała Amy - starają się urozmaicić swoje naznaczone ciągłym brakiem pieniędzy życie, chociaż boleśnie odczuwają niedostatek i tęsknotę za ojcem. Nieważne, czy układają plan zabawy czy zawiązują tajne stowarzyszenie, wszystkich zarażają swoim entuzjazmem. Poddają mu się nawet Laurie, samotny chłopiec z sąsiedniego domu, oraz jego tajemniczy, bogaty dziadek. Młody dziedzic z zazdrością patrzy na skromny dom Marchów, bo któż nie chciałby ogrzać się w jego cieple? Kto odrzuciłby przyjaźń czterech dziewczynek o diametralnie różnych osobowościach, ale jednakowo dobrych sercach?
Książka, która od półtora wieku łączy kolejne pokolenia
Wydawnictwo: Marginesy
Data wydania: 2024-06-19
Kategoria: Literatura piękna
ISBN:
Liczba stron: 340
Tytuł oryginału: Little Women
Rodzina March może nie ma wielu pieniędzy, ale ma coś o wiele cenniejszego – siebie nawzajem i miłość, jaką się darzą. Cztery siostry są zupełnie od siebie różne, a mimo tego z przyjemnością spędzają z sobą czas. Mieszkają z mamą, która uczy ich nie tylko miłości, ale również szacunku do siebie, walczenia o marzenia, samodzielnego myślenia. Ich tata jest na wojnie, wszyscy za nim tęsknią i mocno pragną, aby wrócił cały i zdrowy. Pewnego dnia w ich życiu pojawia się pewien chłopiec z sąsiedztwa, którego życie wygląda zupełnie inaczej. Jak zmienią jego życie? Jak potoczy się życie rodziny March?
Są książki ponadczasowe, które po prostu się nie „starzeją” i właśnie ta książka do nich należy. Napisała wiele lat temu (ponad 150) i zarówno wtedy, jak i teraz zachwyca czytelników. Historia ciekawa, wciągająca, przekazująca wiele wartości, a jednocześnie pokazująca świat, w jakim żyło się dawniej.
Najnowsze wydanie, jakie wyszło nakładem wydawnictwa Marginesy, jest naprawdę ładne. Mamy twardą okładkę, co sprawi, że książka posłuży długi czas.
„Małe kobietki” to ponadczasowa historia w ładnym wydaniu. Ze swojej strony polecam.
Recenzja pojawiła się również na moim blogu - Mama, żona - KOBIETA
"Małe Kobietki" autrostwa L. M. Alcott, jest to historia rozrygwająca się w latach 60tych XIX. Opowiada o przygodach czterech sióstr: Meg, Jo, Beth i Amy, którymi opiekuje się matka podczas nieobecności ojca bedącego na wojnie secesyjnej.
Książka podzielona jest na kilka krótkich rozdziałów. Każdy rozdział posiada jakiś morał, np. nie bycie egoistą, czy też nie próżnować a ciągle pracować (wątpię aby było to dobre przesłanie na obecne czasy, bo odpoczynek jest potrzebny). Czytając te historie zauważamy jak te małe dziewczynki powoli wyrastają na kobiety.
Nie czytało mi się jej przyjemnie. Ze względu na to, że jednak w XIX wieku panowały inne wartości, niż są teraz. Jest tutaj mowa w dużej mierze o tym, aby kobiety zachowywały się stosownie - nie trzymały rąk w kieszeniach, nie skakały, mają być usłużne i stonowane. Do dzisiejszych czasów takie stwierdzenia mają się nijak.
Jedyne co mi się spodobało, to staranie się być niezależną przez jedną z sióstr od wydatków rodziców i próby zrobienia czegoś swojego.
"Byc niezależną i zasłużyć na pochwałę kochanych osób to przecież było jej największe marzenie i oto postawiła na tej drodze pierwszy krok."
Warto byłoby wspomnieć o przepięknej okładce. Z motywem sweterka. Bardzo mi się podoba.
Historia dla małych dziewczynek, natomiast i tak dalej z rowzwagą, aby jednak nie wyniosły z tej książki jednak tych "gorszych morałów".
Cześć książkoholicy 🎶❣️
Ostatnio, dzięki akcji #rzucamwyzwanie miałam okazję przeczytać książkę "Małe kobietki". Dziękuję @zaczytana_tak_po_prostu za tą nominacje! No, ale moje serc jednak nie bardzo lubi się z klasyką 🙈🙊 może i nie była ta historia zła, ale jakaś taka..... No właśnie jakaś. Nie wywarła na mnie zbytnio wrażenia, choć po pierwszych rozdziałach byłam prawie pewna, że tym razem się polubimy z klasyką. Ale cóż. Jak widać nie wszystko jest dla wszystkich. Zdecydowanie klasyka to nie mój klimat 🤣🤣🤣
„Małe kobietki” Luisy May Alcott to klasyka. Widać to zarówno po sposobie pisania, jakim posługuje się autorka, jak i po niektórych rozwiązaniach fabularnych np. bicie dzieci linijką po drobnych wykroczeniach. Coś takiego wydaje się w dzisiejszych czasach nieprawdopodobne, tak samo, jak i to, że to rodzice decydują nie tylko kiedy, ale że w ogóle dziecko pójdzie do szkoły.
Powieść opisuje losy rodziny March. Po wyjeździe głowy rodziny w służbie ojczyzny, opuszczona żona i cztery córki radzą sobie tak, jak tylko potrafią, czasem lepiej, czasem gorzej, ale zawsze z humorem.
Ich rodzina to protestanci; nie chodzą do kościoła, a matka pewnego dnia, gdy dziewczynki trochę podrosły, sprezentowała swym córką „książeczkę”, którą powinny czytać tak często, jak się da, najlepiej codziennie, czerpiąc z niej pociechę i naukę.
Każda z dziewcząt musi pracować w gospodarstwie; ma swoje, jak to określa pani March, drobne obowiązki, które zbytnio jej nie obciążają, ale za to stanowią ogromną pomoc dla matki w utrzymaniu w ryzach całego gospodarstwa. Każda z dziewcząt jest inna; Jo – marzy, żeby być pisarką, Meg chce błyszczeć w towarzystwie, Amy malować piękne obrazy, a Beth świetnie grać. Być może posiadają one niezwykły dar w tych dziedzinach, talent. Niestety, w tamtych czasach ciężko to sprawdzić, gdyż wymagałoby to wynajęcia prywatnego nauczyciela, na którego ich matki zwyczajnie nie stać.
Bardzo pomaga im jednak ich znacznie bogatszy sąsiad i jego wnuk, Laurie, który wbrew dziadkowi ćwiczy grę na pianinie. Talent ma po swej tragicznie zmarłej matce, o której nikt nie chce głośno mówić. Młody Panicz nudzi się, gnuśnieje i umiera za życia zamknięty w ciemnych, domowych ścianach do czasu, gdy poznaje cztery pełne życia siostry. Wtedy wszystko się zmienia. I to na dobre.
Jego twarz nabiera zdrowych rumieńców, ruchy mają w sobie więcej z życia, jest pełen energii do zabawy, rozwiązywania problemów i wszelkiego rodzaju działania.
Zmianę widać też w jego dziadku. Z zamkniętego w sobie, trochę nadętego, starszego pana, zamienia się po pewnym czasie w wesołego staruszka, który dopuszcza swe żywiołowe sąsiadki do swych największych skarbów: starego pianina, drogocennych obrazów, ogromnej biblioteki i ogólnie rozumianego przepychu, czyli wszystkiego, czego pragną młode panny March.
Sam też znacznie młodnieje w ich oczach. Wszystkie przestają się go bać, a niektóre z nich obdarzają go nawet głębokim przyjacielskim uczuciem, śląc mu podarki, czy całując i ściskając przy pożegnaniu.
Historię czterech sióstr poznajemy w tej książce jedynie w pewnym niewielkim fragmencie; śledzimy ich dorastanie, dzień po dniu, pierwsze zauroczenia, przyjaźnie i konflikty szkolne, stosunek rodziców do szkoły i nauczycieli oraz nauczycieli do uczniów…
A koniec końców życie na prowincji, które wydaje się być lekkie, choć wcale takie nie jest, bo co i róż rodzinna sielankę przerywają nowe kłopoty; nagły list w sprawie choroby ojca, kłopoty w szkole, przeziębienie Beth, kłótnie między dziewczętami, zemsty i srogie „moralne” kary za ich czyny.
Ale zdarza się również wiele wesołych rzeczy: niespodziewane zaproszenia na przyjęcia, podarowane biedniejszym od siebie sąsiadom śniadanie, co sprawiło, że znacznie bogatszy sąsiad „zasponsorował” pannom March podwieczorek, darowane sobie nawzajem prezenty, wyjście z choroby i wiele wiele innych tego typu, niby drobnych, ale jakże podnoszących na duchu wydarzeń.
Autorka jest bardzo oszczędna w opisach. Główne bohaterki nakreśla nam w zaledwie kilku słowach, na samym początku historii i już nigdy do tego nie wraca. To samo, jeśli chodzi o opis tego, co znajduje się wewnątrz domostw. Bardziej skupia się na tym, co się tam znajduje, a nie jak wygląda.
Interesuje ją głównie tu i teraz; emocje i przeżycia, rozterki i knowania oraz przemyślenia głównych bohaterek. I to naprawdę świetnie jej wychodzi.
„Małe kobietki” są uważane za klasykę literatury młodzieżowej i – pod pewnymi względami – trudno się z tym nie zgodzić. A jednak bym polemizowała, bo to nie do końca to, czym jest literatura dla młodych ludzi, żyjących współcześnie.
Czytając takie dzieła i wiedząc, dla kogo niegdyś były przeznaczone, można analizować, jak przez lata zmieniały się wzorce tego, co jest, a co nie jest przeznaczone dla młodych ludzi. Co wypada im czytać, a czego należy im zabraniać.
Polecam. Świetna lektura.
Książka bardzo przyjemna, szybko się czyta. Opowiada ona o życiu sióstr dosyć ubogich, książka pokazuje nam to czego większość ludzi na tym świecie teraz nie dostrzega czyli z ilu rzeczy można czerpać radość ale pokazuje nam też, że rodzina jest najważniejsza i trzeba ją kochać i szanować nad życie. Warto też wspomnieć, iż kolejną rzeczą do brania przykładu z tej książki jest docenianie tego co mamy, w dzisiejszych czasach trudno zadowolić ludzi, dzisiaj ludzi przepełnia zakupoholizm i dążeniu w byciu najlepszym i najbogatszym. Przy tej książce można usiąść, odetchnąć, zrobić pauzę w życiu, w szaleństwie dzisiejszych czasów i zatracić się w niej maksymalnie. Książka do przeczytania na jednym tchu. Szczerze Polecam :)
Nie pamiętam już, od jak dawna mam w planach zapoznanie się z klasykami literatury kobiecej. „Duma i uprzedzenie”, „Rozważna i romantyczna” czy też „Wichrowe wzgórza”. Chęci mnóstwo, ale czasu jak zazwyczaj brak. Ostatnio jednak, Wydawnictwo MG wypuściło na rynek ilustrowaną wersję „Małych kobietek”. Uznałam więc, że to idealna szansa na realizowanie swojego postanowienia.
Czy ta XIX-wieczna powieść skradła moje serce, czy też zniechęciła do sięgnięcia po inne klasyki?
Ameryka, lata sześćdziesiąte XIX wieku. W domostwie zwanym Orchard House od pokoleń mieszka rodzina Marchów. Pod nieobecność ojca walczącego w wojnie secesyjnej, opiekę nad czterema córkami sprawuje samodzielnie ich matka, Marmee.
Marmee wyraźnie wyprzedza swoją epokę, wpajając dziewczynkom ideały wolności i namawiając je, by znalazły własną drogę w życiu.
Córki pani March – stateczna Meg, żywa jak iskra Jo, nieśmiała, uzdolniona muzycznie Beth i nieco przemądrzała Amy – starają się, jak mogą, by urozmaicić swoje naznaczone ciągłym brakiem pieniędzy życie, chociaż boleśnie odczuwają nieobecność ojca. Bez względu na to, czy układają plan zabawy czy zawiązują tajne stowarzyszenie, dosłownie wszystkich zarażają swoim entuzjazmem. Poddaje mu się nawet Laurie, samotny chłopiec z sąsiedniego domu, oraz jego tajemniczy, bogaty dziadek.
Przyznam szczerze, że literatura klasyczna zawsze kojarzyła mi się z trudnym, podniosłym stylem, archaicznymi sformułowaniami, które znacznie utrudniają odbiór lektury. Inne zwyczaje, tradycje, światopogląd. Część czytelników czerpie przyjemność z możliwości poznania „dawnej rzeczywistości”, a dla niektórych jest to zadanie zbyt trudne, nużące i nieciekawe. Przy lekturze „Małych kobietek” spotkało mnie duże zaskoczenie, gdyż powieść ta napisana jest tak lekkim, barwnym i przyjemnym w odbiorze stylu, że ciężko oderwać się od jej lektury.
Główne bohaterki, czyli córki państwa March: Meg, Jo, Beth i Amy to wybuchowa mieszanka kobiecych charakterów i osobowości. Każda z nich jest na swój sposób wyjątkowa i jestem przekonana, że każda czytelniczka odnajdzie samą siebie w którejś z tych dziewcząt. Choć od pierwszych stron moje serce skradła dobroduszna i troskliwa Beth, to jednak pierwiastek samej siebie, odnalazłam w postaci Jo – upartej, nieco gwałtownej, choć ogromnie wrażliwej miłośniczce książek.
Powieść zatacza pewne koło. Zaczyna się i kończy na okresie bożonarodzeniowym, a więc to idealna lektura na grudniowe wieczory. Akcja rozgrywa się na przestrzeni jednego roku.
Książka liczy sobie dwadzieścia trzy rozdziały, a w każdym z nich znaleźć można morały, cenne uwagi, które do dnia dzisiejszego aktualne.
Za nieco ponad tydzień światową premierę będzie mieć ekranizacja tej słynnej powieści. Jest to już ósma ekranizacja tej historii. W najnowszym filmie zobaczymy m.in. znaną większości Emmę Watson, która wcieli się w postać Meg.
„Małe kobietki” to nie tylko lekka powieść, przy której miło można spędzić czas, ale i opowieść pełna wartości, które z biegiem czasu wciąż są aktualne. Wydawnictwo MG przepięknie wydało tą ponadczasową powieść: twarda, chropowata okładka, a w środku liczne ilustracje, które umilają jej lekturę. Z pewnością książka ta, może być świetnym podarunkiem na święta.
Moja ocena: 8/10
Książka na dziś - to powieść opisująca dziewiętnastowieczne amerykańskie, dość zawężone środowisko. Głównymi bohaterkami są członkinie rodziny March'ów - Marmee: matka i jej córki: Meg, Jo, Beth, Amy. Z czasem pojawia się także chłopiec z sąsiedztwa Laurie i oczywiście inni bohaterowie.
Rodzeństwo March to cztery zupełnie różne charaktery i osobowości. Rozmaite temperamenty i poglądy na życie. Jest jednak coś, co niewątpliwie je łączy. To miłość do rodziców i siebie nawzajem. Ogromne przywiązanie do wartości i relacji rodzinnych. To także wzajemny szacunek.
Los sprawił, że March'wie, wcześniej bogaci, zamożni, muszą zmierzyć się z ubóstwem i biedą. Jest to trudne zwłaszcza dla dziewczynek, które przyzwyczajone były do wygód i posiadania, czego tylko pragnęły. Teraz muszą liczyć się z każdym groszem, a na jakiekolwiek zakupy dla własnej przyjemności pozwolić sobie nie mogą. Trudną sytuację wzmaga nieobecność ojca, biorącego udział w wojnie secesyjnej.
Niezwykłe więzi rodzinne sprawiają jednak, że dziewczęta nie nudzą się i nie rozpaczają długo nad własnym losem. Potrafią zrozumieć sytuację, w której się znalazły.
Na drodze swego życia napotykają na inne problemy i to nie tylko swoje. Razem z mądrą matką potrafią poradzić sobie z "przeciwnościami" losu. W jaki sposób? Co takiego wymyśliła dla nich mama? Przeczytajcie.
Autorka bardzo sumiennie i dokładnie opisuje każdy szczegół sytuacji i wydarzeń. Dzięki temu powieść czyta się z pewną lekkością - co nie ma nic wspólnego z infantylnością treści, nie chcę być tu źle zrozumiana. Po prostu czytelnik przeprawia się przez koleje losu bohaterów w sposób dla niego zrozumiały. Poza tym jest tu wiele rysunków dopełniających treść.
Bardzo zachęcam do przeczytania. Jest to taki typ powieści, do której z całą pewnością wraca się co jakiś czas i odkrywa nowe prawdy życiowe. Takimi bowiem nasycona jest cała treść. Można nawet porwać się na stwierdzenie, że "Małe kobietki" to jedna wielka uniwersalna lekcja życia. Ucząca co tak naprawdę się liczy i jak zrozumieć poczucie, że "być" jest dużo wartościowsze od "mieć".
Mam wrażenie, że część z nas nie zawsze docenia to, co ma. Skupiamy się na rzeczach doraźnych, materialnych albo pogonią za niespełnionymi marzeniami. Wierzymy, że one zostaną kiedyś spełnione i wtedy dadzą nam szczęście. Tylko że dni mijają, miesiące, lata, a my nadal tylko za nimi gnamy. Jeśli nawet uda nam się dotrzeć do celu, to prawie od razu wyznaczamy sobie nowy i zapominamy o radości, która powinna nam towarzyszyć przy spełnieniu poprzedniego. Czy ostatecznie docieramy do czegoś? Czy dostajemy to upragnione szczęście?
Meg, Jo, Beth i Amy to siostry, które lubią wspominać, że kiedyś były bogate i nie musiały się martwić codziennym życiem. Teraz muszą liczyć każdy grosz i radzić sobie bez ojca, który dzielnie walczy za ojczyznę. Ich sytuacja wydaje się naprawdę zła, ale czy tak jest w rzeczywistości? Otóż nie! Siostry mają siebie, swoją kochającą matkę oraz dobrych sąsiadów. Mimo obecnych niedogodności są radosne, pełne energii oraz dobroci w sercach. Nie ma nic złego, co by na dobre nie wyszło, a nasze szalone dziewczyny udowadniają to z całą mocą. Jakie przygody czekają je w przyszłości? Czy ich sytuacja kiedykolwiek się polepszy? Co tak naprawdę ważne jest w życiu?
"Małe Kobietki" to pewnego rodzaju klasyka, która w swoim czasie oczarowała czytelników. Teraz powraca w przepięknym wydaniu i z tak samo piękną treścią – pełną refleksji, radości i czystej miłości. Gdy usłyszałam o wznowieniu tej powieści, byłam zachwycona, ponieważ moim celem jest poznanie lepiej literatury klasycznej. A też warto wspomnieć, że wielkimi krokami nadchodzi też ekranizacja. Już teraz wiem, że będzie się różnić od treści książkowej, ale nie zmienia to faktu, że chcę obejrzeć film. Jednak tym czasem wracam do treści pisanej!
Nie chcę psuć mojego ulubionego schematu, więc tradycyjnie zacznę od stylu autorki. A jestem pod olbrzymim wrażeniem. Widać, że pisarka włożyła całe swoje serce w tę powieść, gdyż każdy najmniejszy szczegół jest opisany z olbrzymią dokładnością, ale przy tym zachowuje naturalność. Język Alcott sprawia, że czytelnik rusza w błogą podróż pełną kwiecistych opisów przyrody, codziennych scen i wielkich uczuć. Nie ma miejsca tutaj na błędy czy niedomówienia.
"Małe Kobietki" są wolną opowieścią, co może nużyć niektórych, jednak na pewno nie mnie. Jest to pewnego rodzaju monotonia, która sprawia, że cała historia jest wprost niesamowita i przepiękna. Nie potrzeba tutaj nie wiadomo jakich zwrotów akcji, by przyciągnąć czytelnika. Oczywiście one też się zdarzają, ale nie w takich ilościach, jak niektórzy mogliby się spodziewać. Powieść jest wyidealizowana i miejscami bardzo przerysowana, ale jestem pewna, że to był zabieg samej autorki, która właśnie tym przekoloryzowaniem chciała zwrócić uwagę na naprawdę istotne tematy. Historia czterech sióstr kipi sentymentalizmem i to właśnie on sprawił, że gdy czytałam, robiło mi się cieplutko na sercu. Miałam przed sobą wizję utopii, która może istnieć w naszej rzeczywistości, ponieważ też ma swoje wady, cierpienie i złe emocje nadal tam istnieją, ale póki będziemy pamiętać, co ważne jest w naszym życiu, poradzimy sobie z tragediami i smutkami,
Myślę, że "Małe Kobietki" mają otworzyć nam oczy na codzienne sprawy. Dobitnie pokazują, że to nie te piękne i długo oczekiwane dni są najlepsze, tylko te codzienne, gdy mamy problem wstać z łóżka do szkoły czy pracy, gdy musimy wykonywać swoje monotonne obowiązki i ze zmęczeniem poświęcać czas bliskim. To brzmi tak negatywnie, a tymczasem w tym tkwi sedno szczęścia. Póki mamy przy sobie ludzi, których kochamy, póki staramy się być dobrymi osobami i walczyć ze swoimi wadami, będziemy szczęśliwi. I lepiej to sobie uświadomić teraz, kiedy prawdopodobnie przeżywamy właśnie taki dzień niż w momencie gdy tego wszystkiego zabraknie.
Schodząc trochę z patetycznego tonu, wspomnę o genialnej kreacji bohaterów. Pisarka stworzyła pełnowymiarowe postacie, które mają własne historie, własne uczucia, problemy i marzenia. Nie pominęła tutaj nikogo, dzięki czemu wiemy, że każdy człowiek liczy się w życiu tak samo. Jednak moją ulubienicą stała się Jo. Jej charakter jest bardzo rozbudowany i skomplikowany. Jest niejednoznaczna pod każdym względem, co bardzo przypadło mi do gustu i sprawiło, że pokochałam ją całym sercem. Jej zapalczywość kontrastowała niesamowicie z dobrocią i prostodusznością. Całym sercem pokochałam też Lauriego i tutaj również wiele do powiedzenia miała jego niespójność cech charakteru. Lubię takie nieoczywiste postacie.
Czytając "Małe Kobietki", poczułam spokój duszy oraz ciepło w sercu. To jest historia, która sprawia, że inaczej patrzy się na świat. Po jej przeczytaniu nie można tak po prostu bezrefleksyjnie wrócić do swojego dawnego życia. To niesamowita dawka głębokich przemyśleń, radości i miłości. Dlatego polecę tę książkę każdemu, kto jest gotowy zmierzyć się z sentymentalizmem i ponownie zastanowić się nad priorytetami w życiu.
Wiele razy ekranizowano tę powieść, jednak ja widziałam tylko "Małe kobietki" z 1994 roku. Było to bardzo dawno temu. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ten film jest oparty na podstawie książki. Dopiero całkiem niedawno zorientowałam się, że pierwowzór powstał w XIX wieku. Cóż za wstyd. Zatem dziś postanowiłam napisać kilka słów o utworze Louisy May Alcott...
Myślę, że autorka pragnęła przedstawić czytelnikowi obraz życia w XIX wieku, w trakcie i po wojnie domowej, w wielodzietnej rodzinie. Jednak muszę już na wstępie podkreślić, że to mocno subiektywne spojrzenie na ówczesne realia. Pisarka ukazała tu obraz ludzi borykających się z problemami finansowymi i emocjonalnymi. Odnalazłam tu także nieskomplikowane, platoniczne relacje pomiędzy mężczyzną i kobietą. Ponadto zapoznałam się z mnóstwem porad w kwestii małżeństwa, macierzyństwa i relacji interpersonalnych. Dodatkowo lektura wyjaśnia wiele w kwestii moralności i cnoty. Można nawet nazwać ją swego rodzaju spisem lekcji moralnych na każdą okazję. Niestety niektóre z nich mogą być obecnie postrzegane jako raczej nieaktualne. Autorka zamieściła tu również rozważania na temat dobra i zła. Nieraz miałam także wrażenie, że autorka zamierza poruszyć tu temat tożsamości płciowej, ale jak się jednak okazało bardziej skupiła się na czym innym.
Mówiąc krótko lektura aż kipi od pochwał prostego życia. Bohaterowie są stale szczęśliwi, jakby mieli przyklejony uśmiech, bezinteresownie pomagają sobie nawzajem mimo wielu problemów dnia codziennego. Stworzony tu świat przypominał mi ten znany z serialu "Domek na prerii". Podobieństwo mocno rzuca się w oczy szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę wszędobylskie zadowolenie i ludzi pełnych nadziei. Jakby tego było jeszcze mało autorka dodała tu postaci walczące o wyższe idee, o jedność narodową, o niezależność. Czy nie za wiele tej dobroci, prawości, bohaterstwa? Dodatkowo historia dzieje się tu w hermetycznie zamkniętym środowisku, jakby akwarium. To niestety wydaje się nieco sztuczne. Zauważalny jest także nacisk na role płci w ówczesnym społeczeństwie. Mimo, że bohaterki mają marzenia właściwa rola dla nich to bycie dobrą żoną i matką.
Ciekawym elementem jest tu zmienna narracja. Czasem narrator mówi bezpośrednio do czytelnika, a następnie znika i przekazuje głos bohaterom. Dodatkowo autorka zastosowała tu prosty język i struktury zwiększające samoświadomość poczucia sprawiedliwości. Całość ma dość nostalgiczny ton. Nie ma tu ani śladu sarkazmu. Trzeba przyznać, że lektura daleka jest od doskonałości. Mimo że niektóre rozdziały wydają się raczej zbędne z perspektywy czasu to jednak można ją uważać za przykład utworu wpisującego się w nurt wczesnego feminizmu literackiego. To także powieść w dużej mierze anegdotyczna. Nie można także zarzucić autorce braku odwagi. Napisała "Małe kobietki" w czasie, gdy literatura była zdominowana przez mężczyzn. Dodatkowo zdecydowała się stworzyć książkę głównie o przedstawicielkach płci pięknej i do nich kierowaną. A nieczęsto pojawiały się wtedy tego rodzaju utwory. W dodatku autorka nie tworzyła pod pseudonimem. Za to należą jej się słowa uznania. Jednak jak dla mnie jej proza została naładowana zbyt dużą dozą moralizatorskich treści...
Są takie książki, które nawet tracąc na aktualności, nie tracą odbiorców. I pozostaje się zastanawiać, czy to zasługa charakterystycznych postaci, ciekawej i wciągającej fabuły, pięknego przesłania, a może powieść swój sukces zawdzięcza jeszcze czemuś innemu. Moda na nie wraca falami, a każde pokolenie potrafi odnaleźć w nich coś dla siebie. Także filmowcy chętnie sięgają po te sprawdzone historie, próbując zmierzyć się z tekstem i odcisnąć na nim własny ślad. Do takich książek zdecydowanie należą Małe kobietki Louisy May Alcott.
Obecnie opowieść o siostrach March przeżywa renesans prawdopodobnie dzięki ekranizacji w reżyserii Grety Gerwig z gwiazdorską obsadą. W szkole widziałem ją na ławkach, kartkowaną na korytarzu, wypadającą z plecaków i przekazywaną z rąk do rąk nawet w przypadku uczennic na co dzień nie czytających wiele. Lektura, choć popularna, nierzadko była jednak porzucana w trakcie lub okazywała się mało satysfakcjonująca. Dłużyzny narracyjne, unoszący się zbyt często smrodek dydaktyczny i przestarzały język w przypadku tłumaczenia Zofii Grabowskiej na pewno się do tego przyczyniły. Na szczęście nowy przekład (ma już ponad dziesięć lat, ale nadal jest świeży) Anny Bańkowskiej odkurzył język Alcott i nadał jej powieści powabu.
Dla mnie powieść Alcott zestarzała się znacząco - wszechobecny dydaktyzm, porady dotyczące życia panien i ich możliwości znalezienia szczęścia w małżeństwie, dość jednowymiarowe postaci to tylko kilka z problemów, które mam z Małymi kobietkami. Jednak jako opowieść o rodzinie i dorastaniu w Ameryce czasów wojny secesyjnej historia sióstr March może się podobać, dając powody do silniejszych emocji. Autorce udało się stworzyć interesujący i ciepły obraz ludzi, którzy choć potrafią się głęboko zranić, są jednocześnie najbliżsi sobie na świecie.
Najnowsze wydanie Małych kobietek wygląda bardzo dobrze - przyjemna w dotyku tłoczona, twarda oprawa, ciekawy projekt okładki i grzbietu, niemęczące wzroku papier i opracowanie typograficzne wpływają na pozytywne doznania pozafabularne.
Są takie książki, które nawet tracąc na aktualności, nie tracą odbiorców. I pozostaje się zastanawiać, czy to zasługa charakterystycznych postaci, ciekawej i wciągającej fabuły, pięknego przesłania, a może powieść swój sukces zawdzięcza jeszcze czemuś innemu. Moda na nie wraca falami, a każde pokolenie potrafi odnaleźć w nich coś dla siebie. Także filmowcy chętnie sięgają po te sprawdzone historie, próbując zmierzyć się z tekstem i odcisnąć na nim własny ślad. Do takich książek zdecydowanie należą Małe kobietki Louisy May Alcott.
Obecnie opowieść o siostrach March przeżywa renesans prawdopodobnie dzięki ekranizacji w reżyserii Grety Gerwig z gwiazdorską obsadą. W szkole widziałem ją na ławkach, kartkowaną na korytarzu, wypadającą z plecaków i przekazywaną z rąk do rąk nawet w przypadku uczennic na co dzień nie czytających wiele. Lektura, choć popularna, nierzadko była jednak porzucana w trakcie lub okazywała się mało satysfakcjonująca. Dłużyzny narracyjne, unoszący się zbyt często smrodek dydaktyczny i przestarzały język w przypadku tłumaczenia Zofii Grabowskiej na pewno się do tego przyczyniły. Na szczęście nowy przekład (ma już ponad dziesięć lat, ale nadal jest świeży) Anny Bańkowskiej odkurzył język Alcott i nadał jej powieści powabu.
Dla mnie powieść Alcott zestarzała się znacząco - wszechobecny dydaktyzm, porady dotyczące życia panien i ich możliwości znalezienia szczęścia w małżeństwie, dość jednowymiarowe postaci to tylko kilka z problemów, które mam z Małymi kobietkami. Jednak jako opowieść o rodzinie i dorastaniu w Ameryce czasów wojny secesyjnej historia sióstr March może się podobać, dając powody do silniejszych emocji. Autorce udało się stworzyć interesujący i ciepły obraz ludzi, którzy choć potrafią się głęboko zranić, są jednocześnie najbliżsi sobie na świecie.
Najnowsze wydanie Małych kobietek wygląda bardzo dobrze - przyjemna w dotyku tłoczona, twarda oprawa, ciekawy projekt okładki i grzbietu, niemęczące wzroku papier i opracowanie typograficzne wpływają na pozytywne doznania pozafabularne.
Louis May Alcott można nazwać tkaczką marzeń i artystką duszy, gdyż w jej nieśmiertelnym dziele ,,Małe kobietki" splata się magia literatury z głębokim zrozumieniem ludzkiej natury. To niezwykłe arcydzieło, które wciąż emanuje swym urokiem i mądrością, choć minęło wiele lat od chwili, gdy te słowa po raz pierwszy stanęły przed czytelnikami.
Opowieść ta o czterech siostrach, choć osadzona w konkretnym czasie i miejscu, przekracza granice epoki. Alcott z wdziękiem ukazuje wyzwania, przed którymi stawia życie, i pokazuje, jak silna więź rodzinna oraz przyjaźń potrafią przetrwać nawet najtrudniejsze chwile. Mimo ciągłego braku pieniędzy, zawirowań życiowych i nieobecności ojca z powodu wojny, rodzina Marchów trwa z godnością i wiarą w siebie nawzajem.
Fabuła tej nieśmiertelnej powieści wypełniona jest magią codzienności i bogactwem ludzkich emocji. W sercu tego opowiadania tkwi Orchard House, dom pełen ciepła, miłości i wspomnień. To miejsce, w którym każdy kąt odzwierciedla życie rodziny Marchów, gdzie matka jest nie tylko opiekunką, ale także przewodniczką ducha i wzorcem wartości.
W tej rodzinnej kronice każda córka stanowi osobny rozdział, a razem tworzą harmonijną symfonię. Stateczna Meg, opanowana i godna, pragnie miłości i stabilności. Żywa i pełna życia Jo, jak iskra płomienia, zaraża otoczenie swoim niepowstrzymanym entuzjazmem. Beth, delikatna dusza o uzdolnieniach muzycznych, wnosi do domu nutę melancholii, podczas gdy Amy, choć nieco przemądrzała, dodaje do historii szczyptę humoru.
W tej literackiej opowieści nie brak również elementów humorystycznych, które przeplatają się z głębokimi refleksjami. Ich entuzjazm zaraża wszystkich dookoła, a przyglądając się relacji między postaciami, zauważamy, że każda z nich jest jak kamień w mozaice, dopełniając całość swoją unikalnością. To piękna równowaga między codziennym życiem a głębokimi, uniwersalnymi tematami.
Oprócz głównych wątków dotykają także kwestii społecznych, ukazując subtelnie role płciowe, stereotypy i oczekiwania wobec kobiet. Alcott posługuje się swoimi postaciami, aby zarysować obraz społeczeństwa tamtych czasów, ale równocześnie skłania do refleksji nad uniwersalnymi wyzwaniami, z jakimi borykają się kobiety na przestrzeni dziejów.
Piękno tej powieści tkwi także w subtelnych niuansach, w codziennych chwilach, w obrazach życia, które mimo upływu lat wciąż są nam bliskie. Louisę May Alcott można nazwać mistrzem opowiadania o ludzkich emocjach, ukazując, że nawet najprostsze momenty mogą nosić w sobie niezwykłe piękno.
Historia czterech sióstr ,które dorastają pod okiem czułej i opiekuńczej matki ,w tym czasie ich ojciec musiał wyjechać w związku trwającą wojną.Dziewczynki są ze sobą bardzo zrzyte ,ich matka uczy ich rozwijać swoje pasję i talenty ,które być może w przyszłości staną się ich powołanie.Dziewczynki wiodą spokojne życie są tzw.dobrze wychowannymi młodymi pannami.Mają również swojego ulubionego przyjaciela ,który mieszka obok ich domu z bogatym starszym dziadkiem.Dziewczynki często bawią się płatają figle ,ochodzą swoje święta i uroczystości.Każda z nich ma swoje własne pasję i zainteresowania ,które rozwija.
"Małe kobietki" to książka, która podobała mi się, ale mnie nie zachwyciła. Moją opinię mogę wydać na podstawie subiektywnego porównania do "Ani z Zielonego..", którą również w podobnym okresie czytałam. Jak dla mnie "Małe kobietki" wygrywają - powieść, chociaż opowiada o losach młodych, nie jest infantylna, nie jest dziecinna, porusza racjonalne problemy, a nawet ma jakiś morał. Oczywiście wiele spraw przedawniło się, więc czytając ją w "naszych czasach" możemy pomyśleć, że problemy bohaterów są wyssane z palca. Ja jednak tak nie uważam, bohaterowie są dobrze wykreowani, są autentyczni w swoich decyzjach, da się ich lubić. I też dobrze się czyta, język nie jest trudny. Polecam
Generations of readers young and old, male and female, have fallen in love with the March sisters of Louisa May Alcotts most popular and enduring novel...
Kontynuacja bestsellerowych Małych kobietek wydana w Polsce w 1877 roku. Tytuł przybliża dalsze losy Jo March, prowadzącej szkołę dla sierot....