Spotkanie rodzinne, wspólne święta, wakacje czy pogrzeb to doskonała sceneria dla opowieści, w której można zawrzeć niemal wszystko. Zamknięcie na małej przestrzeni grupy ludzi, których różni nieomal wszystko, a łączy często jedynie wspólna przeszłość, musi doprowadzić do spiętrzenia kłopotów, a w konsekwencji do wybuchu emocji i niekontrolowanych sytuacji, które mogą być pełne humoru, dramatu, albo tragedii. W tej konwencji można upchnąć wszystko.
Jednym z najstarszych wariantów takiej prezentacji wydarzeń jest Decameron Boccaccia, potem zjazdy i spotkania rodzinne były eksploatowane na wszelkie sposoby, włącznie z kinowymi wariantami. Dość przypomnieć „Rzeź” Zbigniewa Polańskiego, czy szereg filmów Woody'ego Allena.
Po ten dosyć wyeksploatowany model sięgnęła też Tessa Hadley, zamykając w starym domku po rodzicach trzy siostry i brata, którzy - gnani sentymentami - postanowili spędzić razem wakacje. Domek się rozpada, nikt nie ma dobrych wspomnień z nim związanych, ale w imię wyższej idei zaplanowane wakacje dochodzą do skutku. I, jak łatwo się domyślić, z każdej szafy wychodzą przysłowiowe trupy.
Oprócz rodzeństwa w domku pojawiają się też dzieci - swoje i cudze - żona (już nie pierwsza) i mnóstwo niechcianych wspomnień. Stłoczeni na małej przestrzeni ludzie z trudem robią dobrą minę do złej gry, gdy pozbawieni przestrzeni i zmuszeni do znoszenia innych udają kogoś, kim nie są.
Atutem powieści jest jej ciekawa konstrukcja. Po dosyć chaotycznej pierwszej części, w której chodzimy krok w krok za bohaterami i wraz z nimi usiłujemy odnaleźć w domku cokolwiek, co wzbudzi nasze ciepłe uczucia, poznajemy przeszłość. Składa się na nią historia matki rodzeństwa, która ukryła się w domu swoich rodziców wraz z trójką dzieci, wiedziona żalem do lekkomyślnego małżonka. Jill (tak miała na imię matka bohaterów), urażona zdradą męża, Toma, postanowiła rozpocząć nowe życie, zdana na własne siły. Szybko jednak okazało się, że w miasteczku nikt nie chce zatrudnić wykształconej kobiety, a nawet praca w sklepie nie jest dla niej. Złamanie surowych prowincjonalnych reguł jest źle widziane, a miejsce żony musi być przy mężu. Gdy skruszony Tom odwiedza Jill i namawia na wspólną noc w domu, gdzie on umarł, a ona oszalała, jak na dłoni widzimy hipokryzję społeczeństwa, które nie ma nic do zaoferowania, poza zachowaniem pozorów. I choć Jill otrzymuje pełne wsparcie od rodziców, gotowych zająć się dziećmi w czasie, gdy ona pójdzie do pracy, łamie dane sobie słowo i wraca do Toma. Feministyczny eksperyment zamienia się w klęskę.
Tymczasem nasi bohaterowie męczą się we własnym towarzystwie i z trudem znoszą swoją obecność. To zdumiewające, że jako dzieci potrafimy zaakceptować najbardziej nawet irytującą osobę w rodzinie i potrafimy rozładować swoje emocje, podczas gdy jako dorośli nie jesteśmy w stanie znieść drobnych wad u najbliższych. Przeszłość pokazuje ten problem tak, jakby do każdego z bohaterów ktoś przyłożył szkło powiększające, które wyolbrzymia jego wady do monstrualnych rozmiarów. W takiej sytuacji wspólne mieszkanie musi zakończyć się klęską.
Słabością Przeszłości jest przewidywalność wydarzeń. Chwilami Hadley, jakby nie wierząc w naszą spostrzegawczość, wszystko nazywa po imieniu, wskazuje palcem i pozbawia nas przyjemnej satysfakcji płynącej z przekonania, że zanim ona o tym napisała, my już to wiedzieliśmy. Żałuję, bo gdyby nie ta dosadność, Przeszłość byłaby ogromnie interesująca.
Wstrząśnięty niedawną śmiercią matki Paul rusza na poszukiwania córki z pierwszego małżeństwa, Pii, która zniknęła gdzieś w wielkomiejskim labiryncie Londynu...