Gdy na okładce widzimy napis: książka nominowana do Nagrody Bookera, myślimy: zapowiada się niezła uczta i zacieramy z radości ręce. Skoro na świecie wydaje się miliony książek, a tylko nieliczne są wyróżniane nagrodami, musi to o czymś świadczyć. Choć w tym przypadku mówimy o nominacji, a nie nagrodzie, to i tak zapowiedź jest zachęcająca.
Narkopolis Jeeta Thayila wprowadza nas w egzotyczne dzielnice Bombaju, które raczej powinny być omijane szerokim łukiem przez turystów, nawet tych spragnionych ekstremalnych wrażeń. Bombaj, który wymazuje własną historię, który zmienia sobie imię i chirurgicznie odmienia swoje oblicze, jest bohaterem - czy też bohaterką - tej historii. A opowiadaczem jest totalnie naćpany narrator, który niczym narkotyczny antropolog przeprowadza swoiste wywiady z przedstawicielami bombajskiego półświatka. Dziwki, alfonsi, narkomani, dilerzy, pseudo-mistycy próbują udzielić mu odpowiedzi na pytania nurtujące ludzkość od wieków. Gdzie jest sens naszego istnienia?
Momentami narracja przypomina kompletny bełkot, czasem przeplatany jakimiś przebłyskami głębokich myśli, intrygujących wizji i filozoficznych przemyśleń. Książka pisana jest narkotykami, przesiąknięta ich zapachem i mrokiem. Czy uzależnia tak samo? Jeśli czyta się ją na trzeźwo, z racjonalnie nastawionym umysłem, raczej nie. Jedna z bohaterek twierdzi, że to nie od heroiny się uzależniamy tylko od dramatu życia, jego chaosu (…) w ostatecznym rozrachunku życie na haju, w odurzeniu to najlepszy z ograniczonych wyborów, jakie nam dano, więc czemu mielibyśmy wybierać cokolwiek innego?
Na kolejnych etapach odnajdujemy próby wyjaśnienia istoty popularnych hinduskich pojęć, jak nieśmiertelność, inkarnacja, reinkarnacja, cykle życia i śmierci - i tak dalej. Bohaterowie opowiadają o tym, co ich spotkało, a historie te są jednocześnie dziwne i straszne. Przesiąknięte hinduskim rozumieniem świata, niezmiernie odległym od zachodniego. Historie opowiada się tu przy palącej się fajce, której dym przepala myśli na wskroś.
Powoli przekraczamy kolejne stadia piekła, jakim jest życie w slumsach, poznajemy próby zarabiania na życie, zdobywania używek. A przede wszystkim wraz z narratorem zaciągamy się dymem, co pozwala inaczej widzieć rzeczywistość. Jeśli w ogóle jest to opowieść o rzeczywistości, a nie wyłącznie narkotyczny jej powidok. Paliliśmy ten brudny hasz, czarny bombajski charas o barwie i konsystencji koziego łajna, i poprawialiśmy heroiną ze skrawków folii. Wypowiadaliśmy słowa, te piękne, pozbawione znaczenia i wagi. Te dwa zdania mogą wystarczyć za streszczenie całości. Czy jest to zatem czytelnicza uczta? Zależy, co się pali...
Ta książka powinna powstać w latach 60. XX wieku. Wówczas stałaby się kultową, jak wiele jej podobnych. W XXI stuleciu jej przesłanie wydaje się, delikatnie mówiąc, mocno kontrowersyjne.