Pantha rei
Ta proza przypomina trochę zapis stanów rozedrganej, niespokojnej świadomości. Trochę jest jak album zdjęć, dokumentujących perypetie nerwowo snujących się po umyśle myśli. Chwilami „smakuje” jak kawałki gorzkiej czekolady, opakowane w atrakcyjnie wyglądające, zdobne wyrafinowanymi tłoczeniami sreberko, sugerujące inny, łagodniejszy smak niż ten cierpki, który pozostaje w ustach. Od myśli do myśli, od sceny do sceny, od słowa do słowa. Jest słodko-gorzko, ironicznie, pesymistycznie. Bez domykania fraz, wykańczania, bez precyzyjnego wyrażania myśli, w trochę mrocznym, trochę przewrotnym odczytywaniu nie tak dawnych czasów.
Realizm miesza się z wizjami jak spod pędzla mistrza Salvadore’a Dalego. Wizjami przypominającymi zużyte, psujące się zegary, rozpływające się, ściekające po niewidocznej płaszczyźnie. Twardy realizm spotyka się z młodszym bratem, surrealizmem. Tworzą niełatwą w zrozumieniu mieszankę. Taką, która niepokoi, wymyka się rozumowi, jest osobista jak filmowe wypowiedzi Felliniego. Świat powieści I wszystko marność wypełniony zostaje słowami, często nieprzystającymi do pojawiających się w powieści postaci, do mających tu miejsce zdarzeń. Często wyrafinowanymi, czasami zaskakująco dosadnymi. Nie jest to zapis rzeczywistości. Raczej zapis wrażeń z konsumpcji przeszłości, swoistego echa z jej ponownego przeżuwania, trawienia. Wrażeń wyrażanych w czasie teraźniejszym, choć osadzonych w na nowo przeżywanej i rozważanej przeszłości.
Tematem książki wydaje się być polskość. Są nim poplątane losy tych, którzy - z własnej woli lub przymuszeni - emigrowali z dusznego komunistycznego „raju”, a potem decydowali się tu jednak powrócić. Losy nie tyle jednej konkretnej osoby, co raczej postaci symbolicznej, mającej odzwierciedlać żywoty wielu współczesnych istnień. Tematem są Polacy jako nacja, widziani zarówno na tle innych, jak i na tle samych siebie. Polskość jest tu poddawana specyficznej wiwisekcji.
Autor stale rozmywa fakty, psuje logikę wydarzeń. Zmienia ich przebieg, plącze fabułę. Bawi się wariacjami na temat życia głównego bohatera, przedstawia alternatywne możliwości ścieżek, jakimi się ono potoczyło. Całość nie jest łatwa w odbiorze. Z jednej strony wizja ta przypomina marę senną, z drugiej - złożony język i złożona forma wymuszają koncentrację. Styl Rafała Kotomskiego nie należy do przystępnych. To nie jest proza do wyciszenia się przed snem. Odnieść można wrażenie, że - wbrew pozorom - autor odwołuje się częściej do emocji, do wrażeń niż do żelaznej logiki. Zmusza do uważnej lektury słów, ale liczą się przede wszystkim emocje, które pojawiają się w jej czasie.
Można patrzeć na I wszystko marność jako na swoistą prozę poetycką, nie dla każdego zrozumiałą, niekoniecznie przemawiającą do każdej wyobraźni. Ukrywającą treść za słowami, za rozbudowanymi frazami. Słowa są tu często ironiczne, zazwyczaj zaś - ostre jak żyletki. Akapitom towarzyszą liczne przecinki, które pozwalają określać, podkreślać, oceniać, wartościować. Znaki zapytania często kończą zdania mocno retoryczne. Postawienie znaku zapytania wydaje się w nich ważniejsze niż konkretna odpowiedź na kryjące się za nimi pytania.
Jest w tej książce coś z ducha Wesela Wyspiańskiego. Swoisty smutek, ból, niepokój, pozbawione beztroskiej radości wirowanie scen i słów. Jest pewna teatralność, wyrażająca się w przerysowaniu, w wyrafinowanej stylistyce. Jest widzenie świata w bardzo krzywym zwierciadle. Kotomski bawi się słowami, scenami, znaczeniami. Zdaje się jednak pisać bardziej dla samego siebie niż na potrzeby szerokiego rynku. Tworzy prozę, która nie każdemu musi przypaść do gustu - prozę autorską, charakterystyczną, oryginalną. Prozę naprawdę wymagającą.
Autor proponuje czytelnikowi niezwykłą podróż i niezwykłą książkę. Zebrane w tomie teksty cechuje oryginalność stylistyczna i bogactwo literackiej...
"Baron Ludwik Mercator postanawia odebrać sobie życie. Staranne przygotowania do samobójczego aktu przerywa nagła wieść o brutalnym zabójstwie...