Ksiądz Adam Boniecki zamyka posłowie do książki Andrzeja Dobosza „Generał w bibliotece” przekonaniem, że ów tom, na który składają się felietony publikowane niegdyś w „Tygodniku Powszechnym”, będzie dla przyszłych pokoleń bezcennym świadectwem naszej epoki. Rozumiem, że względy grzecznościowe bądź marketingowe (a już najpewniej składanki obu tych mechanizmów) każą komentatorowi wychwalać pod niebiosa autora – w dodatku – dobrego znajomego. Ale w obliczu całej książki owa kurtuazja i generalizowanie niebezpiecznie zbliżają się do granicy obłudy. Ryzykowny, nierozważnie wypowiedziany sąd, kończący tom, może się okazać sprzeczny z odczuciami wielu czytelników. Tak fałszywe (albo po prosu pochopne) podkreślenie zawartości książki a rebours jest w stanie zirytować odbiorców, którzy przebrną przez felietony Dobosza. Zastanawia mnie, gdzie popełniłam błąd – skoro moje odczucia po lekturze tak rażąco odbiegają od entuzjastycznych reakcji księdza Bonieckiego i nie potrafię znaleźć odpowiedzi. Dlatego zacznę od faktów. Na „Generała w bibliotece” składają się felietony publikowane w „Tygodniku Powszechnym” w latach 1998 – 2000. Dobosz dzieli się z czytelnikami swoimi przemyśleniami na temat przeczytanych książek, refleksjami o życiu (bardzo często pełnymi nawiązań do literatury), faktami historycznymi, wspomnieniami, myślami na temat architektury, telewizji, studiów, polityki, ludzi nauki etc. Wszystko to mieści się w skondensowanych, bardzo krótkich formach. Napisane dobrą polszczyzną teksty, poruszające tak wiele nieznanych szerzej społeczeństwu tematów, powinny przecież przynosić czytelnikom przyjemność lektury (nawet gdyby, a właściwie przede wszystkim, gdyby owa przyjemność musiała zostać okupiona ogromnym wysiłkiem intelektualnym). Sęk w tym, że nie przynosi. Dlaczego? Andrzej Dobosz popełnia niewybaczalny błąd, często „zapominając” o pointowaniu swoich tekstów. Wiele felietonów urywa się bez podkreślenia lub wyznaczenia pomysłu organizującego szkic. Wiele nie osiąga punktu kulminacyjnego. Prezentowane bez wyraźnej osi konstrukcyjnej artykuły wyglądają na zwyczajnie niedopracowane. Wrażenie literackiej niesprawności dyskredytuje niektóre szkice. Doboszowi brakuje także potoczystości, zacięcia gawędziarskiego. Skostniały i pozbawiony emocji styl działa na niekorzyść autora. Przeważnie zwięzłość pozwala wybaczyć nużące wywody. U Dobosza – niestety nie. Pozbawione życia felietony (należałoby je może nazwać quasi-felietonami) przynoszą zmęczenie i sprawiają, że czytelnik ma do wyboru dwie drogi: albo zamknąć książkę i już do niej nie wracać, albo z utęsknieniem czekać końca. Dobosz sprawia wrażenie jakby skuszony intelektualnym wydźwiękiem, naukowością i chęcią udowodnienia odbiorcom swojego profesjonalizmu, zapomniał o czytających. Pisze dla siebie – egoistycznie i hermetycznie. Uniemożliwia czytelnikom zadowolenie płynące z lektury. Naszpikowane datami, faktami i nazwami – niczego nie wnoszącymi do całości, pełniącymi jedynie rolę erudycyjnych wtrętów i spowalniaczy – felietony stają się ciężkie, przypominają statystyki i zniechęcają. Chwile wytchnienia przynoszą powroty do przeszłości – prywatnej i osobnej: wizyta w ZOO, zbieranie znaczków… ale i one są tylko pretekstem do kolejnych encyklopedycznych informacji, które Dobosz przytacza z wyraźnym upodobaniem. Po co? Trudno się oprzeć wrażeniu, że jedynie dla wypełnienia miejsca. To jeszcze nie jest najgorsze. Dyskwalifikuje Dobosza brak umiaru w cytowaniu. Zasypuje on czytelników obszernymi fragmentami własnych lektur, biogramami z „Polskiego Słownika Biograficznego” itp. Pół biedy, jeśli te cytaty układają się w jakąś logiczną całość, jeśli dokumentują jakąś tezę bądź tworzą komentarz. Ale często stanowią one większą część felietonu przy braku wyraźniejszego podsumowania. Dobosz pisze w pewnym momencie, że „jedną z przyjemności czytania jest wynajdywanie zdań, które ma się ochotę powtórzyć”. Zdań tych wynalazł zdecydowanie za dużo i dzieli się nimi bez umiaru, zamieniając felietony w antologię cytatów. Oczywiście książka Dobosza ma swoje dobre strony. Autor popularyzuje informacje o nieznanych bądź zapomnianych twórcach, odkrywa na nowo pewne dzieła. Czasami dochodzi do głosu jego ironia i zdolność (szkoda że raczej niewykorzystywana) do zabawnego krytykowania tekstów. Kilkakrotnie przesyca wypowiedzi napastliwą złośliwością i wtedy wreszcie jego teksty zaczynają żyć. Niekiedy komentuje Dobosz fakty literackie przez pryzmat własnych doświadczeń, opowiada o swoich przyjaźniach z uznanymi twórcami. Ale wbrew temu, co twierdzi ksiądz Boniecki – więcej w tych przechwałkach snobizmu niż jakiejkolwiek wartości. „Po latach okazuje się, że większość lichych książek zapada w nicość, a z nimi teksty, które im poświęcono” – oznajmia Dobosz. Uważam, że jego książka, niezależnie od tego, do której kategorii zostanie zaliczona, także nie przetrwa w pamięci pokoleń. Podzieli raczej los trzeciorzędnych tomów czwartorzędnych (od)twórców.
Nowe, uzupełnione wydanie poszukiwanego zbioru felietonów, pisanych od 1951 do 2010 roku; refleksje o przeczytanych książkach, spotkanych ludziach, miejscach...
Czy książki Henryka Sienkiewicza, Mirona Białoszewskiego, Andrzeja Stasiuka, Jerzego Stempowskiego, Jacka Dehnela, Leopolda Tyrmanda, Jarosława Iwaszkiewicza...