Zagadka smrodliwego deszczu (bizarro)
W końcu przeprowadzenia rekonesansu wokół wsi podjął się kowal Eustachy. Do tak desperackiego czynu pchnęły mężczyznę myśli, które zaczęły kłębić mu się pod czaszką. Otóż pewnego wieczora, patrząc na omdlałą z niedożywienia żonę oraz ledwie trzymające się na nogach dzieci, ujrzał nie ludzi, ale kawałki mięsa. Przerażony tą wizją uświadomił sobie, że niewiele już trzeba, by w wiosce doszło do aktów kanibalizmu. Owinął się więc szczelnie wszystkimi szmatami jakie znalazł i wyruszył na zwiad.
Niewiele brakowało, a to, co ujrzał po opuszczeniu swojej kuźni, przyprawiłoby go o pomieszanie zmysłów. Gleba zmieniła się w paćkowate bagno. Na żadnym drzewie w zasięgu wzroku nie było liści. Leżały rozrzucone pod zmartwiałymi pniami niczym trupy wokół leja po beczce z prochem, która właśnie przed chwilą eksplodowała. Trawa także obumarła - połamane, gnijące źdźbła falujące na powierzchni żółtawych kałuż przypominały obrzydliwe glisty. Na dachach domów, podwórkach i drogach gęsto zalegały rozkładające się, martwe ptaki. Owady również zniknęły. Powietrze cuchnęło fekaliami tak intensywnie, że przy każdym głębszym oddechu aż zatykało płuca.
Eustachy stanął osłupiały, nie wiedząc, co zrobić. Jego ukochana wieś, w której urodził się i wychował, umierała. Z oczu kowala popłynęły łzy, a w sercu zagościły żal i zniechęcenie. Stał się zobojętniały na wszelkie bodźce. Siekący w twarz deszcz przestał drażnić skórę, błoto, przesiąkające przez buty, nie gryzło już w stopy.
I wtedy usłyszał coś, co na nowo rozpaliło w nim nadzieję. Był to dźwięk cichy i niewyraźny, ale przecież tak znajomy, dochodzący z jednej z obór. Spiął się natychmiast i pobiegł w tamtym kierunku. Kopniakiem wysadził drewniane drzwi po czym wparował do środka. Na widok stadka kóz aż podskoczył z radości. Wszystkożerne zwierzęta kręgiem otaczały martwą krowę i jakby nigdy nic pożywiały się jej truchłem, mecząc przy tym radośnie.
Już zamierzał się, by doskoczyć do najdorodniejszej kozicy i gołymi rękoma skręcić jej kark, gdy nagle coś uderzyło go w głowę. Cios nie był na tyle mocny, aby pozbawić potężnego mężczyznę przytomności, niemniej osłabienie głodem zrobiło swoje i Eustachy upadł. Coś skoczyło mu na kark i zacisnęło kościste palce na gardle. Ale adrenalina zrobiła już swoje. Kowal, znany w młodości z zamiłowania do bójek, miał nad przeciwnikiem przewagę nie tylko siły, ale i doświadczenia. Błyskawicznie sięgnął ręką za siebie, chwycił czyjeś włosy i z całej siły szarpnął. W dłoni został mu strzęp zakrwawionych kołtunów, a wychudzona postać przeleciała nad jego plecami i wyrżnęła w koryto.
- Alojzy? Co ty do kurwy nędzy wyprawiasz?! – wrzasnął na widok wioskowego pijaczyny próbującego się niemrawo podnieść.
- Szpierdalaj! – ryknął lumpek, łapiąc leżący w kącie sierp. – To szą moje kozy! Moje, roszumiesz?
W jego oczach błysnęła desperacja. Natarł ze zwinnością, jakiej kowal nigdy by się po tym ochlajmordzie nie spodziewał. Wywijając sierpem to uderzał, to znów odskakiwał, jak szakal próbujący powalić słonia.
Eustachy początkowo tylko unikał ciosów, próbując przemówić Alojzemu do rozsądku, jednak doszedł do wniosku, że to wszystko na nic. Tu już nie chodziło o sąsiedzką sprzeczkę o miedzę czy różnicę poglądów. Bitwa toczyła się o życie nie tylko jego, ale także żony i dzieci. Skupił się maksymalnie, a kiedy wyczuł odpowiedni moment, prostym ciosem w twarz pozbawił Alojzego kilku zębów.
Zalany krwią pijak zatoczył się, ale nie upadł. Zaatakował za to z jeszcze większą furią. Tocząc z ust szkarłatną pianę wymachiwał sierpem na oślep. Teraz nie cofał się już w ogóle. Zasypywał zaskoczonego Eustachego gradem uderzeń i kilkakrotnie udało mu się go nawet lekko zranić.
I wtedy nastąpił huk. Czerep Alojzego eksplodował fontanną krwawych strzępów, a chwilę później bezgłowe ciało zwaliło się pod nogi zaskoczonego kowala.