Zagadka smrodliwego deszczu (bizarro)
Ostre, drewniane kikuty raniły twarz Eustachego i targały przemoczone szmaty, którymi był owinięty. Z trudem dotrzymywał zwierzęciu tempa. Gdyby nie lina, na której uwiązał towarzysza, z pewnością by go stracił. Wokół rozlegało się głośne meczenie i mężczyzna spostrzegł hasające po skałkach kozły górskie.
Wejście do jaskini wyłoniło się tak niespodziewanie, że aż stanął jak wryty. Widok mrocznej czeluści zionącej przenikliwym chłodem przyprawił go o gęsią skórkę. Ale nadzieja na ocalenie rodziny była silniejsza niż strach. Zagłębił się w ponury korytarz, a już po chwili ujrzał majaczące w oddali światełko. Skumulował w sobie resztki sił i truchtem pobiegł w tamtym kierunku, poganiając przed sobą capa.
Pieczara, do której trafił, była ogromna. Na kamieniach paliło się tysiące świec, ale nawet pomimo blasku jaki dawały, sklepienie ginęło w mroku. Zapach kadzideł oraz topiącego się łoju przesycał powietrze i mieszał się z odorem kozłów, leżących wokół gigantycznego głazu. Na jego szczycie, w pozycji kwiatu lotosu, siedział Wielki Ciapaty.
Nie tak wyobrażał sobie proroka Eustachy. Spodziewał się odzianego w złote szaty, promieniującego światłością dostojnego męża potrafiącego udzielić odpowiedzi na każde pytanie, mającego stały kontakt z istotą wszechświata. Tymczasem stał naprzeciw brodatego, wychudzonego starca, którego żylaste ciało okrywała jedynie potargana przepaska biodrowa, a głowę ochraniał pordzewiały durszlak.
Wielki Ciapaty zszedł powoli ze swego tronu i zbliżył się do kowala. Ten zrobił pierwszą rzecz, jaka przyszła mu do głowy. Padł na kolana i zaczął bić pokłony.
- Powstań synu, albowiem nie jestem nikim godnym tak wielkiego szacunku – rzekł mędrzec skrzekliwym głosem, po czym zlustrował swojego gościa od stóp do głowy.
Eustachy nie prezentował się zbyt dobrze. Owinięty przemoczonymi, potarganymi szmatami, z wychudzoną twarzą pooraną siecią zmarszczek oraz świeżych ran przypominał kogoś, kto spędził kilka tygodni w najdzikszej dżungli, walcząc o przeżycie. Do tego niemiłosiernie śmierdział ekskrementami.
- Tak – mruknął Wielki Ciapaty - z tego co widzę, przebyłeś długą i pełną trudów drogę, aby się ze mną zobaczyć. Usiądź zatem i powiedz, jakie troski trawią twą nieszczęsną duszę.
Kowal ochoczo wykonał polecenie. Oparłszy się plecami o ścianę w bezładnym potoku słów opowiedział Wielkiemu Ciapatemu o wszystkim, co wydarzyło się w przeciągu ostatnich tygodni. Gdy skończył, sapał jak zbiegany hart, jednak jego serce przepełniała nadzieja na to, że otrzyma podpowiedź w jaki sposób ocalić świat przed zagładą.
Twarz Wielkiego Ciapatego przybrała zatroskany wyraz.
- Cóż, mieszkam w tej jaskini więcej lat niż ty liczysz wiosen i sprawy świata niespecjalnie mnie interesują, ale ująłeś mnie swoją wytrwałością oraz zdolnością do poświęceń. Pomogę ci, ale nie za darmo. Każdy kto przychodzi do mnie po wróżbę, musi przynieść ze sobą podarek.
- Jako zapłatę przyprowadziłem tamto zwierzę – odparł kowal, wskazując kozła, który zdążył się już zadomowić w jaskini i radośnie hasał wśród swoich górskich kuzynów.
- Ach, jakże cudownie! – krzyknął mędrzec. – W takim razie nie ma co zwlekać! Natychmiast uczynię wszystko, by nawiązać kontakt ze świadomością wszechświata i znaleźć rozwiązanie twoich problemów!
Szczerząc radośnie przerzedzone zęby, Wielki Ciapaty pstryknął palcami, a cap, zupełnie jak szkolony pies, natychmiast przerwał harce i podbiegł do proroka. Zwierzę było nadnaturalnie podniecone. Kręciło się w kółko, podskakiwało, przebierało nogami, do momentu, kiedy mędrzec położył mu dłoń na łbie. Natychmiast się uspokoiło i stanęło posłusznie bez ruchu.