Zagadka smrodliwego deszczu (bizarro)
1.
Wieteska wiercił się i przewracał w pościeli, jakby go coś gryzło. I w istocie, na głowie mężczyzny, między skołtunionymi resztkami siwiejących włosów, przelewały się istne lawiny wesz. Insekty wędrowały od szyi do czoła i z powrotem lub falami przemieszczały się z okolic lewego ucha w pobliże prawego, przy okazji intensywnie kąsając pokrytą własnymi odchodami skórę. W ich przypadku powiedzenie, że „srały do własnego gniazda” nabierało zupełnie nowego znaczenia.
Między nogami sołtysa Fiździpiździpołciowa sytuacja nie wyglądała lepiej. W gęstwinie łoniaków kłębiła się chmara wyhodowanych na serze spod napletka mend, które odurzone ulubioną przekąską, z furią wdzierały się do odbytu, by toczyć tam zaciekłe walki z owsikami o panowanie nad zwisającymi z dupy digidongami. Gdy starcia trwały krótko, powodowały jedynie uporczywe swędzenie rowa. Jeśli kampania przeciągała się, na zwieraczach Wieteski wykwitały ogromne parchy wypełnione gęstą, pomarańczową mazią.
Tym razem jednak spokój snu sołtysa zakłócało coś zupełnie innego. Coś, z czym Wieteska nie miał do tej pory styczności. Prorocze wizje, przyobleczone w szaty koszmarnych majaków stawały mu przed oczyma jak żywe. W nieprzeniknionej ciemności, wbrew wszelkiej logice, wbrew wszystkiemu, co nie śniło się nawet filozofom, na przekór woli samego Boga, a może w zgodzie z jego wolą, tego nie wie nikt, sołtys ujrzał to, co miało dopiero nadejść.
W kulminacyjnym momencie objawienia gęsty pot zrosił czoło Wieteski. Całe jego ciało napięło się jak postronek i wygięło w łuk, by za chwilę zwiotczeć i bezwładnie opaść na posłanie. Z ust mężczyzny wyrwał się skowyt tak przerażający i przenikliwy, że krążące po pobliskim cmentarzu zjawy, straszące okoliczną ludność uporczywym jęczeniem, ze wstydu zamilkły na wieki. Jego dusza opuściła ten ziemski padół na zawsze, a zamiast niej, w pustej powłoce z kości, mięśni i skóry zalęgło się coś, co przejęło władzę nad fizyczną formą Wieteski.
Sołtys wyskoczył spod pierzyny i, wyważywszy drzwi chałupy solidnym kopniakiem, wybiegł na podwórko. Bosy, odziany jedynie w poszarpana koszulę, z szaleństwem w oczach popędził het, het przed siebie.
Na dworze panował przyjemny chłód. Słońce dopiero przed chwilą wychynęło zza horyzontu i pierwsze jego promienie zaczynały delikatnie muskać korony drzew. Lekki zefirek wiejący od wschodu kołysał liśćmi z czułością matki tulącej niemowlę. Gdzieniegdzie dało się słyszeć nieśmiałe pogruchiwania gołębi, piski wyruszających na łowy jaskółek, pianie kogutów. Pięcioma słowami mówiąc, przyroda budziła się do życia.
Piękno i sielskość tych scen rodem z obrazów przedstawiających koło cyklów natury skalał Wieteska. Niczym nabrzmiały członek gwałciciela brutalnie rozdzierający błonę dziewiczą niewinnej nastolatki, przerwał sen mieszkańców Fiździpiździpołciowa. Wymachując rękoma jakby próbował poderwać się do lotu biegał od domu do domu, pięściami tłukł w okna, kopał w drzwi, wył i charczał.
Zwierzętom gospodarskim natychmiast udzielił się nastrój grozy. Krowy zaczęły nerwowo przebierać nogami oraz uderzać głowami w drzwi obór, konie rżały i parskały szaleńczo, wieprzki wymiotowały do koryt tylko po to, by za chwilę pochłonąć wszystko z powrotem, a gęsi jak zahipnotyzowane same kładły głowy na pniakach w oczekiwaniu na śmierć. Kilka kur z przerażenia dokonało nieświadomej aborcji, składając tam gdzie akurat stały jajka pozbawione skorupek, co zapewniło im po śmierci wieczne zameldowanie w przybytku ptasiego Lucyfera.
Zaspani ludzie powychodzili przed chaty. Ich twarze były blade, miny mieli nietęgie. Rozszerzonymi ze zdziwienia i strachu oczyma obserwowali swojego sołtysa, zastanawiając się, czy czasem nie zwariował. Jakiś chłop popukał się w czoło, gruba baba odziana jedynie w podziurawioną halkę pokręciła z politowaniem głową, a cierpiąca na Parkinsona staruszka drżącą dłonią uczyniła w powietrzu znak krzyża.