Zagadka smrodliwego deszczu (bizarro)
Ludzie jakby obudzili się z letargu. Paraliż nóg, przez który stali jak wmurowane w ziemię posągi, ustąpił. Ogarnął ich dziki, niepochamowany szał, chęć odwetu za śmierć proboszcza zaślepiała i mamiła im umysły. Rzucili się na trupa sołtysa i rozerwali go na strzępy gołymi rękoma. Nawet kobiety i dzieci uczestniczyły w tym procederze. Gdy emocje już opadły, jak po wielkiej bitwie kurz, przed kościołem nie uświadczyło się choćby jednej osoby, która nie byłaby ufajdana krwią bądź oblepiona kawałkami mięsa. Mężczyźni, kobiety i dzieci, wszyscy zaskoczeni swoją agresywnością i brutalnością, z zażenowaniem wbili wzrok w ziemię.
- I co teraz zrobimy? – spytał ktoś z tłumu.
Zapadła krepująca cisza. I tylko wioskowy grabarz zastanawiał się, kto zapłaci mu za dwa pogrzeby, skoro ojciec Benedykt nie żyje.
2.
Dwa dni po śmierci Wieteski od północy powiał cuchnący wiatr. Początkowo mieszkańcy Fiździpiździpołciowa myśleli, że w sąsiedniej wsi wyrzucono nawóz na pola, ale z każdą godziną fetor stawał się intensywniejszy, a pod wieczór trzeba było zatykać usta i nos chusteczką, żeby w ogóle dało się wyjść z domu i nie zwymiotować.
Ludzie, którzy jeszcze dobrze nie ochłonęli po wydarzeniach sprzed dwóch dób, teraz zamknęli się w chałupach i drżeli ze strachu. Ktoś stwierdził, że wszechobecny smród to wina moralnego rozkładu społeczeństwa. Że dusze istot, które kochający przecież Bóg stworzył na swój obraz i podobieństwo, zaczynają gnić od zła, nieprawości, bezeceństw i rozpusty.
Coraz głośniej mówiono o przepowiadanej przez opętanego Wieteskę apokalipsie. Interpretowano jego słowa na miliony sposobów - oczekiwano nadejścia armii demonów z samym Antychrystem na czele, potężnych trzęsień ziemi, za sprawą których trzewia planety miałyby się rozstąpić i pochłonąć grzeszników, obawiano się wybuchu epidemii. Byli tacy, którzy obwoływali się prorokami i próbowali krzewić wśród ludu wymyślone przez siebie teorie dotyczące jedynej prawdziwej wiary.
Po tygodniu na horyzoncie pojawiła się gigantyczna chmura o barwie miedzi. Sunęła powoli i dostojnie, pchana delikatnymi podmuchami cuchnącego wiatru, a kiedy nadpłynęła nad Fiździpiździpołciowo, przesłoniła calutkie niebo. Świat pogrążył się w półmroku. Gdy wystraszeni wieśniacy wychynęli nieśmiało przed chaty zorientowali się, że z chmury leci obfita mżawka. Nie był to jednak zwyczajny deszcz, ale gęsty, słony i śmierdzący opad, który wywoływał podrażnienia skóry, a w kontakcie z oczami powodował piekący ból. Ludzie pouciekali do domów.
Postanowiono kataklizm przeczekać, jednak mijał dzień za dniem, a smrodliwy deszcz nie ustawał. Chmura też jakby stanęła w miejscu. A może nadal posuwała się do przodu? Tego nie wiedział nikt. Mogła być tak wielka i jednolita, że nawet najlepszy obserwator o sokolim wzroku nie potrafiłby dostrzec jakichkolwiek oznak jej przemieszczania się.
Fiździpiździpołciowianie zaczęli cierpieć głód. Ponieważ od tygodnia nie opuszczali domostw, ich spiżarnie świeciły pustkami. Nikt nie miał odwagi jechać na pola i sprawdzić jak mają się plony. Wszyscy ubolewali, że Wieteska nie żyje. Fakt, był zaniedbanym starym kawalerem, ale miał łeb nie od parady i na pewno znalazłby jakieś wyjście z tej nieszczęśliwej sytuacji.