Zagadka smrodliwego deszczu (bizarro)
Tymczasem Wieteska dotarł do okutych blachą wrót kościoła. Z całą mocą zaczął tłuc w nie pięściami, aż skóra na dłoniach popękała do krwi. Następnie padł na ziemię i jął tarzać się w piachu.
Mieszkańcy wsi otoczyli go ciasnym kręgiem. Szeptali między sobą i snuli najróżniejsze teorie co też mogło się przytrafić ich sołtysowi, że zachowywał się w tak dziwny sposób.
- Mnie to się widzi – orzekła Gertruda, córka sklepikarza – że jemu normalnie szajba do łba weszła.
- A może jego moce nieczyste posiadły? – wtrącił ktoś inny.
Po tych słowach zaległa niepokojąca cisza. Zwierzęta uspokoiły się, muchy przysiadły na gównach w niemym oczekiwaniu, nawet wiatr ustał. Tylko toczącym z ust pianę Wieteską, krztuszącym się teraz własną śliną, miotało jak Szatan.
Nagle drzwi kościoła otwarły się z głośnym skrzypnięciem. Wieśniacy aż podskoczyli z przerażenia, jednak kiedy ujrzeli księdza proboszcza uzbrojonego w kropidło i pozłacaną miskę z wodą święconą, odetchnęli z ulgą.
Ojciec Benedykt od kilku minut obserwował z okna zakrystii co się dzieje. Widok Wieteski przyprawił go o dreszcze, ponieważ w czasie ponad trzydziestu lat posługi, nie raz i nie dwa razy stawał oko w oko z demonami wszelakiej maści. Na stare lata sam poprosił o przeniesienie do Fiździpiździpołciowa, gdyż żywił gorącą nadzieję, że tutaj macki złego nigdy nie sięgną. Teraz zrozumiał, jak bardzo się mylił. Ale wierzył, że pomimo jarzma lat na karku, z Bożą pomocą, po raz kolejny zdoła przeciwstawić się Szatanowi.
Czas jakby zwolnił swój bieg. Słońce już całkiem wyszło zza horyzontu i zalewało teraz kościelny plac skwarem. Wieteska szamotał się i spazmatycznie prężył. Jakiś wieśniak puścił bąka, a żona z całej siły trzepnęła go w łeb.
Proboszcz nie patyczkował się. Wypowiadając donośnym głosem słowa egzorcyzmu, chlusnął sołtysowi w twarz wodą święconą. Buchnęły kłęby cuchnącego dymu, na chwilę przesłaniając postać Wieteski. Kiedy chmura opadła, oczom gapiów ukazał się makabryczny widok. Wszelka tkanka z głowy sołtysa spłynęła do gołej kości. Mężczyzna klęczał teraz bez ruchu, wbijając w ojca Benedykta wytrzeszczone ślepia. Niespodziewanie zaczął kłapać szczęką tak intensywnie, że na ziemię posypały się zęby. Jednocześnie głowa obróciła się o trzysta sześćdziesiąt stopni. Najpierw raz, potem drugi i trzeci, za każdym razem coraz szybciej. Trzaski pękających kręgów przyprawiły kilka osób o mdłości.
Im szybciej kręcił się czerep, tym bardziej uciążliwy stawał się zgrzyt, który w końcu przeszedł w drażniący uszy świst. W tym potępieńczym wyciu odezwał się chór głosów z piekła rodem, kanonada bulgotań, czknięć, pierdów i parsknięć.
Ojciec Benedykt pierwszy raz w życiu widział i słyszał coś takiego. Chciał uciekać, ale jakaś nieznana siła sprawiła, że nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Jakby ktoś zakopał go w ziemi po kolana. Uczynił więc tylko znak krzyża na piersi i, cicho szepcząc modlitwy, czekał na dalszy rozwój wypadków.
Zgromadzeni przed kościołem wieśniacy również nie potrafili ruszyć się z miejsca. Drżeli więc ze strachu, bladzi i zszokowani.
Niespodziewanie, ku przerażeniu gapiów, odgłosy odbytowo gardłowe katujące ich słuch nieznośną kakofonią przybrały formę wyraźnej przemowy.
- Twojego boga już nie ma, Benedykcie! Ty spasiony wieprzu z kaprawą mordą! Ha! Ha! Ha! Teraz nadchodzi On! Wielki i potężny! Zawładnie waszymi duszami, porwie was w swoje objęcia! Już niedługo! Wasze plony zmarnieją! Ryby w rzekach padną! Zwierzęta pozdychają! Ha! Ha! Ha! Hi! Hi! Hi! He! He! He! Ho! Ho! Ho!
Po ostatnim wykrzyczanym “ho” czaszka Wieteski nagle zatrzymała się. Sołtys wstał, podszedł do księdza i złapał jego głowę w dłonie. Powoli zacieśniał chwyt, aż oczy ojca Benedykta wystrzeliły z orbit z prędkością kuli karabinowej i rozbryzgnęły się na pobliskim drzewie. Z ust, nosa, uszu i oczodołów popłynęły strużki krwi. W końcu czerep eksplodował. W powietrze chlusnęły pomieszane z mózgiem kawałki kości. Po tym wszystkim ciało Wieteski zwiotczało i osunęło się na ziemię, tuż obok drgających konwulsyjnie zwłok ojca Benedykta.