W kropli
A jednak czuł potrzebę odczuwania, przeżywania, przesypywania wrażeń z pustego w puste, by po drodze, na mgnienie powieki ożywić fantomy, nadając im imiona.
Zrozumiał, że chwila jest tylko przystankiem dla krwiożerczego rekina, okrutnego, który kąsał prawą połowę jego ciała. Wcale się nie śpieszył. Ukazywał przekrwione oko, które co rusz zanurzał w jego krwiobiegu. Sunął po wzburzonych falach krwi, białym kłem odrywał nerkę, kawałek gardła i miażdżył oko. Pożywiał się w tylko jemu znanym czasie. A więc ciął końce palców i całą stopę, potem łydką płynął do krocza, a stamtąd poprzez płuco pod prawą szczękę, aż do połówki mózgu. Takiej wyżerki się nie spodziewał.
Ciało było bezbronne i strachem sikało w przestrzeń. Więc te zwoje mięśni są tak słabe? Nie dadzą rady, są bezbronne jak padlina?
… Wyłoniła się z mgły, z rozległej równiny, o której myślał, że jej nie ma.
Stał w bezruchu, który na chwilę ożywił jego próbę zrozumienia. Dlaczego była przy nim? Teraz dopiero zaczynał kojarzyć, przypominać sobie jej spojrzenie sprzed tylu lat, lat zapowiadających tę równinę… Tak. Była przy nim.
Wyłoniła się z mgły, z rozległej równiny o której myślał, że jej nie ma, że to złudzenie. Ale jej postać sunąca wśród oparów zaświadczała, że wciąż błądził.
Zatrzymała się. Miała włosy proste, ucięte tuż przy karku w równą linię, jak ścięte żyto. Biały marmur szyi pobladł jeszcze bardziej, jakby tuż za nią czaił się szalony żniwiarz.
Czemu była tak odległa, łudząc go bliskością końca pytań? Czemu była tak blisko, jak on sam, odległy i pusty, czekający wciąż aż go ktoś napełni?
Wiedziała więcej, i nie śpieszyła się.
Wyłoniła się i stanęła tuż na rzut kamieniem, tuż obok, na wyciągnięcie ręki.
Poczuł ukłucie. To była igła. Ukłucie ostre, głębokie, zadane z namysłem.
Więc żył?
Niebo zaróżowiło się i zastygło w bezruchu. Usłyszał dochodzące z oddali dźwięki, które rozchodziły się falami, rosły… Tak, to był śpiew. Kołysał przeźroczystym powietrzem, zniewalał jak opium, był niebiański, zabarwiony jakąś słodką trucizną, zbliżał się, okręcał wokół niego, głaskał czymś niebywale smutnym i pięknym. Był coraz bliżej… Wreszcie ujrzał skąd dochodzi. Zza horyzontu wyłonił się ogromny korpus, pofałdowany zwałami tłuszczu, a na jego szczycie osadzona była główka wielkości małego guzika i to ona wydawała te dźwięki. Maszkara zbliżała się, a właściwie płynęła po ziemi, naciągając horyzont, usiłując przebić się przez niego. Błona horyzontu była jednak rozciągliwa jak guma, pęczniała pod naporem cielska, lecz nie pękała. Chód maszkary słabł. Jej śpiew wydawał się coraz cichszy, jak odgłos oddalających się dzwoneczków. Wreszcie maszkara nie wytrzymała tego wysiłku parcia do przodu, poddała się i została wystrzelona jak z procy, i zniknęła za horyzontem. Cisza, która oblepiła go teraz, była obleśnie samotna, kleiła się i rwała jak wata. Myślał o niej z obrzydzeniem. A jednocześnie nie mógł zapomnieć tej małej główki wetkniętej jak pinezka w górę sadła. Nie mógł uwierzyć, że ten słodki i magiczny śpiew, który jeszcze przyprawiał go o dreszcz, był własnością tak ohydnej istoty. Lecz zaraz się przeraził. Uświadomił sobie, że horyzont otacza go przeźroczystą błoną, że przecież tkwi w jakiejś gigantycznej kropli, i że są światy zamieszkałe po drugiej stronie lustra. Strach spotęgował się, gdy dotarło do niego, że nie przebije się,