Uniwersum Metro 2033 - Stoyan
„Ty mała, pieprzona…”
Rzucił się za nią, zdejmując równocześnie railguna z pleców i tamując krew lejącą się z nosa.
- Ja ci dam, smarkulo. Zaj*ebię! Przerobię na kotlety!
Wpadł za małą do pokoju i jego oczom ukazała się chłodnia. Najprawdziwsza w świecie chłodnia, wypełniona po brzegi śniegiem i lodem. Krew na nosie zamieniła się w gęstą zawiesinę, a po chwili całkiem zamarzła. Stalker zadrżał z zimna.
W rogu stała lada, przy której mężczyzna w stroju rzeźnika rąbał coś zaciekle siekierą. Zanim cokolwiek powiedział, minął go jeden z klonów i rzucił do rzeźnika:
- 30 deko tego specjału bym prosił.
Nim Stoyan go złapał, ten podszedł do lady i zaczął czekać aż rzeźnik zrealizuje zamówienie. Rzeźnik odwrócił się i radośnie odpowiedział:
- Proszę bardzo, świeżutkie, najlepsze, specjalność zakładu !
- Chodek? – krzyknął stalker
- Czekaj pan w kolejce – rzucił rozeźlony naukowiec w stroju niczym na halloween i wrócił do obsługiwania klienta.
„Skąd on się tu wziął, do cholery? Też uczestniczy w tym przedstawieniu?”
- To jakiś test? Doktorku, o co tutaj właściwie chodzi? Co tu robisz?!
Chodek nie odpowiedział, pokazał za to klientowi wielki płat żabiego skrzeku, a następnie odrąbał od niego porcję.
- Proszę bardzo! – krzyknął doktorek-rzeźnik
I razem z klonem ryknęli śmiechem. Śmiali się złowieszczo, niczym szaleńcy albo czarne charaktery z jakiegoś filmu. Stalker zaczął wycofywać się z rzeźni. Kroczek po kroczku, żeby nie zwrócić uwagi tych szajbusów.
„Ale to Chodek ! A jeśli potrzebuje pomocy?”
„Uciekaj!” wewnętrzny głosik odezwał się po raz kolejny.
Uciekał. Biegł znowu korytarzem do miejsca, gdzie zostawił oddział. Z mroku zaczęły wyłaniać się postacie. Okazało się, że wszyscy są cali i zdrowi. Siedzieli na ziemi albo stali wyczekująco. Brakowało tylko kolejnego żołnierza.
- Melduję, że wszystko w porządku! – zasalutował jeden z klonów i w tym samym momencie jego głowa eksplodowała wewnątrz maski.
Krwawa miazga wypełniła wizjer, ciało osunęło się na podłogę.
- Czwórka potrzebował się rozerwać, he he – rzucił jeden z klonów, na co cała banda parsknęła śmiechem.
Śmiali się, a ich głowy po kolei wybuchały. Bezwładne ciała po kolei padały na podłogę.
Uciekał. Znowu biegł, nie zważając na nic.
„Nie zatrzymywać się, za cholerę, ku*rwa! Ucieknę stąd, dobiegnę do wyjścia, choćbym miał się zes*rać”.
Strach był silniejszy niż poczucie wspólnoty z klonami czy odpowiedzialność za nich. Liczył się jedynie instynkt przetrwania. Uciec, wydostać się, zameldować o tym ku*restwie i zbombardować laboratorium. Wypalić do gołej ziemi, zniszczyć tę pracownię diabła.
Mijał kolejne sale, przez uchylone lub całkiem otwarte drzwi widział obrazy nie z tej ziemi. Pokój dziecięcy z dziećmi bijącymi się poduszkami. Salę kinową, na której samotny człowiek wpatrywał się w biały ekran. Wnętrze namiotu, w którym leżą dwie nagie studentki. Na ten widok o mało się nie potknął i nie wywrócił.
„A może trzeba było tam wejść” stalkera nie opuszczał dobry humor.
„Ku*rwa, o czym ja myślę! Przecież zaraz mój mózg może eksplodować”
Spojrzał przed siebie.
Światła w korytarzu zmieniały barwę. Różowi towarzyszył zapach zroszonych rosą kwiatków, rozrzuconych w szemrzącym strumyku. Gdy kolor zmienił się na niebieski, do nosa Stoyana doszedł zapach soli morskiej, a w uszach zahuczało morze.
Spojrzał pod nogi. Zamiast wyłożonej kafelkami podłogi miał pod stopami piasek. Cały krajobraz również się zmienił. Przemierzał teraz pustynię. Żar lał się z bezchmurnego nieba, a wargi spierzchły i zaczęły pękać. Jak okiem sięgnąć wydmy, piach i więcej piachu.