Uniwersum Metro 2033 - Stoyan
Kilka sekund później przemierzał już lodowe pustkowie, ciągnąc za sobą wielkie sanie, na których siedział nieruchomo jeden z klonów.
Podróżował.
W czasie i przestrzeni.
Miejsca, zapachy i dźwięki zmieniały się niczym w kalejdoskopie. Pogoda również. Deszcz, śnieg, piekące słońce, mgła. Cały ten bajzel przypominał miksturę wiedźmy, która z przekory i w szaleństwie, wrzuciła do jednego garnka wszystko, co jej przyszło do głowy. A teraz miesza, miesza i miesza, głupia su*ka.
Śnieg i lód zmienił swoją konsystencję i nagle znalazł się na autostradzie. Mijały go mknące samochody, niektóre z nich trąbiły. Spojrzał na swój strój. Przebrany był za dzi*wkę. Czarne, podziurawione rajtuzy, różowa mini, stanik i narzucona na niego „skóra”.
„Teraz czuję się autentycznie wyr*uchany” i nim ta myśl zabrzmiała stalkerowi w głowie, leciał już nad rozświetlonym miastem. Była noc.
Nogi same go niosły, nie czuł żadnego zmęczenia, a ciało wykonywało ruchy automatycznie. Pod nim – rozświetlone miasto widziane w szczelinach między kolejnymi budynkami, po których skakał. Nad nim – gwieździsta noc. Obok niego – mały chłopiec, w obcisłym kostiumie z peleryną.
- Gdzie pójdziemy tej nocy na patrol, Batmanie?
Przy kolejnym skoku obraz nagle się urwał. Wylądował miękko na trawie. Aby zamortyzować upadek, zrobił salto.
„A gdzie moja peleryna i bat mobil?” pomyślał i roześmiał się głośno.
Stalker stał na środku zielonego trawnika i śmiał się, dopóki łzy nie poleciały mu z oczu. A gdy tak się śmiał, nie zauważył w jakim miejscu się znalazł. Nie usłyszał nawet piosenki, która „leciała” z włączonego radia. To był O-Zone i ich hit – Dragostea Din Tei.
Oto stał na środku ogrodu za jakimś domkiem jednorodzinnym. Słońce świeciło wesoło, jego twarz owiewała delikatna bryza. Łzy naszły mu do oczu po raz kolejny, tym razem ze szczęścia, że znalazł się w tym miejscu. Nie obchodziło go skąd dobiegała muzyka i jak się tu znalazł, był szczęśliwy. Otworzył oczy, aby zaczerpnąć tego świeżego powietrza i rozejrzeć się. W ogrodzie odbywał się grill. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że urządziły go stwory, które spotkał razem z oddziałem przed wejście do kompleksu. Wielkie, humanoidalne potwory z wielkimi łapskami balowały w najlepsze. Ich małe główki, nieproporcjonalnie mniejsze niż reszta ciała, zwróciły się w jego stronę.
Muzyka raptownie się urwała. Odbita przez jednego ze stworów piłka plażowa nie została złapana i odbiła się z cichym pacnięciem od ziemi. Stwór uderzający piniatę zamarł, podniósł opaskę, którą miał zasłonięte oczy i spoglądał spod niej na przybysza. Drinki zamarły w połowie drogi do toastu i brzdęknięcia o siebie.
Stoyan spojrzał na stwory. Jego uwagę przykuł grill. Nie spodziewał się karkówki, skrzydełek czy steków, ale ten widok przyprawił go o mdłości i zawroty głowy.
Na ruszcie leżały kawałki kończyn ludzkich. Niektóre z nich opakowane były w charakterystyczne skrawki materiały ze skafandrów.
Znał te skafandry. To byli jego ludzie!
Wezbrał w nim niepohamowany gniew. Wszelkie emocje ustąpiły niepohamowanej chęci zabijania. Stalker nie chciał już uciekać. Chciał zabijać, chciał poczuć krew tych paskud na swojej twarzy.
Sięgnął po railguna i bez wycelowania chciał posłać wiązkę energii w pysk pierwszego potwora. Zamiast morderczej wiązki energii kinetycznej, w stronę stwora poleciał strumień wody.