Trawa jej z gęby wisi

Autor: brunokadyna
Czy podobał Ci się to opowiadanie? 0

– Skąd wiesz?

– Słyszałeś kiedyś, żeby pies miał zawał? Może też raka, co? Psy nie mają takich chorób. Mają pchły, robaki, sraczki albo rzygają. I zdychają ze starości.

Jestem prawie pewien.

– Pies mojej ciotki miał raka – mówi Grosik.

Kiwam głową, żeby się puknął w głowę, a Grosik mówi.

– A ten gdzie?

Pączek jedzie powoli w stronę chaty.

– Co ty robisz? – wołam szeptem.

Nie reaguje. Wjeżdża już na trawę przed chatką, zsiada, kładzie rower i podchodzi do okna. Pies znowu zaczyna ujadać. Pączek się płoszy, podbiega do roweru, podnosi, ale się wstrzymuje, obserwuje drzwi.

– Gruby kretyn, i tak nie zdąży zwiać – szydzi Grosik.

– Zamknij się – warczę i ruszam powoli w stronę domu.

Nie wiem, co zrobię, jak drzwi się otworzą i pies wyskoczy. Pączek na pewno nie zdąży uciec. Co wtedy?

Ale drzwi się nie otwierają, mimo że pies nie przestaje ujadać, aż dostaje chrypy. Może też już jest stary?

– Coś jest nie tak – mówi Pączek, kiedy jestem obok.

– Co?

Nie odpowiada. Znowu kładzie rower i skrada się do okna. Jakoś wątpię, czy to dobry pomysł. Ale w końcu też tak robię.

Przykładamy dłonie do szyby, żeby lepiej widzieć. W środku jest ciemno, kiepsko widać. Jest brązowy regał i stół pod oknem z odsuniętym krzesłem, a na stole kubek z czymś gorącym, jeszcze paruje.

– Jest w domu – mówię.

Widać psa, jak skacze na środku pokoju i drze ryja, widzi nas. Podbiega do drzwi, szczeka chwilę i wraca do pokoju, i tak w kółko.

– Widzisz dziada? – pytam.

– Nie.

Wyobrażam sobie, jak wypada na dwór i porywa nas do środka. A co tam z nami robi, już wolę sobie nie wyobrażać. Na pewno skończyłoby się, o tam, na cmentarzu.

Patrzę w kierunku zagajnika, przez który idzie się na cmentarz, a Pączek idzie za róg do drugiego okna. Idę za nim.

Przykładamy dłonie do szyby. To chyba kuchnia, wbiega do niej pies i dalej mordę na nas piłuje.

Widać żółty kredens i stół, na nim ceratę.

– Tam! Leży! – woła Pączek.

Odrywa się od okna i biegnie do drzwi.

– Co?

Próbuję dojrzeć i też widzę nogi dziada. Leży na podłodze, stół zasłania go prawie całego.

Biegnę za Pączkiem. Stoi przed drzwiami i trzyma za klamkę, boi się psa.

– Co robimy? – pytam.

– Wchodzimy!

– Czekaj.

Wyciągam z kieszeni komórę, żeby zadzwonić do taty, ale Pączek otwiera drzwi. Gęba jakby mi skapciała ze strachu.

Czarny pocisk wyskakuje na zewnątrz z głośnym warknięciem. Pączek stoi nieruchomo. Byłem pewien, że ten diabeł zacznie go szarpać za spodnie albo skoczy mu do jajec, ale obwąchał go tylko, zaskamlał i wbiegł do środka, a Marcin za nim.

– O, kurde – mówię.

Odwracam się i patrzę na chłopaków. Stoją gdzie stali i się gapią. Mordy mają jakoś dziwnie żółte i gęby otwarte.

Idę za Pączkiem. W środku jest półmrok i pachnie starością. Podłoga trzeszczy. Wygląda, że wszystko tu jest z drewna.

– Proszę pana, proszę pana. – Pączek klęczy i klepie dziada po pomarszczonej twarzy.

Dziad leży jak długi w kuchni. Na podłodze rozsypane są jakieś białe tabletki.

– Żyje, oddycha. – Widzę, jak klatka się unosi.

Ale nie reaguje na klepanie. Pies stoi obok i popiskuje, patrzy, to na swojego pana to na Pączka, jakby błagał o pomoc.

– Dzwoń po karetkę! – woła Marcin.

– Tak, tak. – Wyciągam telefon z kieszeni, ale nie znam numeru, wiem tylko, że 997 to na policję – Jaki jest numer po karetkę?

Najpopularniejsze opowiadania
Inne opowiadania tego autora

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Forum - opowiadania
Reklamy
O autorze
brunokadyna
Użytkownik - brunokadyna

O sobie samym:
Ostatnio widziany: 2024-10-11 00:53:04