Trawa jej z gęby wisi
– Skąd wiesz?
– Słyszałeś kiedyś, żeby pies miał zawał? Może też raka, co? Psy nie mają takich chorób. Mają pchły, robaki, sraczki albo rzygają. I zdychają ze starości.
Jestem prawie pewien.
– Pies mojej ciotki miał raka – mówi Grosik.
Kiwam głową, żeby się puknął w głowę, a Grosik mówi.
– A ten gdzie?
Pączek jedzie powoli w stronę chaty.
– Co ty robisz? – wołam szeptem.
Nie reaguje. Wjeżdża już na trawę przed chatką, zsiada, kładzie rower i podchodzi do okna. Pies znowu zaczyna ujadać. Pączek się płoszy, podbiega do roweru, podnosi, ale się wstrzymuje, obserwuje drzwi.
– Gruby kretyn, i tak nie zdąży zwiać – szydzi Grosik.
– Zamknij się – warczę i ruszam powoli w stronę domu.
Nie wiem, co zrobię, jak drzwi się otworzą i pies wyskoczy. Pączek na pewno nie zdąży uciec. Co wtedy?
Ale drzwi się nie otwierają, mimo że pies nie przestaje ujadać, aż dostaje chrypy. Może też już jest stary?
– Coś jest nie tak – mówi Pączek, kiedy jestem obok.
– Co?
Nie odpowiada. Znowu kładzie rower i skrada się do okna. Jakoś wątpię, czy to dobry pomysł. Ale w końcu też tak robię.
Przykładamy dłonie do szyby, żeby lepiej widzieć. W środku jest ciemno, kiepsko widać. Jest brązowy regał i stół pod oknem z odsuniętym krzesłem, a na stole kubek z czymś gorącym, jeszcze paruje.
– Jest w domu – mówię.
Widać psa, jak skacze na środku pokoju i drze ryja, widzi nas. Podbiega do drzwi, szczeka chwilę i wraca do pokoju, i tak w kółko.
– Widzisz dziada? – pytam.
– Nie.
Wyobrażam sobie, jak wypada na dwór i porywa nas do środka. A co tam z nami robi, już wolę sobie nie wyobrażać. Na pewno skończyłoby się, o tam, na cmentarzu.
Patrzę w kierunku zagajnika, przez który idzie się na cmentarz, a Pączek idzie za róg do drugiego okna. Idę za nim.
Przykładamy dłonie do szyby. To chyba kuchnia, wbiega do niej pies i dalej mordę na nas piłuje.
Widać żółty kredens i stół, na nim ceratę.
– Tam! Leży! – woła Pączek.
Odrywa się od okna i biegnie do drzwi.
– Co?
Próbuję dojrzeć i też widzę nogi dziada. Leży na podłodze, stół zasłania go prawie całego.
Biegnę za Pączkiem. Stoi przed drzwiami i trzyma za klamkę, boi się psa.
– Co robimy? – pytam.
– Wchodzimy!
– Czekaj.
Wyciągam z kieszeni komórę, żeby zadzwonić do taty, ale Pączek otwiera drzwi. Gęba jakby mi skapciała ze strachu.
Czarny pocisk wyskakuje na zewnątrz z głośnym warknięciem. Pączek stoi nieruchomo. Byłem pewien, że ten diabeł zacznie go szarpać za spodnie albo skoczy mu do jajec, ale obwąchał go tylko, zaskamlał i wbiegł do środka, a Marcin za nim.
– O, kurde – mówię.
Odwracam się i patrzę na chłopaków. Stoją gdzie stali i się gapią. Mordy mają jakoś dziwnie żółte i gęby otwarte.
Idę za Pączkiem. W środku jest półmrok i pachnie starością. Podłoga trzeszczy. Wygląda, że wszystko tu jest z drewna.
– Proszę pana, proszę pana. – Pączek klęczy i klepie dziada po pomarszczonej twarzy.
Dziad leży jak długi w kuchni. Na podłodze rozsypane są jakieś białe tabletki.
– Żyje, oddycha. – Widzę, jak klatka się unosi.
Ale nie reaguje na klepanie. Pies stoi obok i popiskuje, patrzy, to na swojego pana to na Pączka, jakby błagał o pomoc.
– Dzwoń po karetkę! – woła Marcin.
– Tak, tak. – Wyciągam telefon z kieszeni, ale nie znam numeru, wiem tylko, że 997 to na policję – Jaki jest numer po karetkę?