Trawa jej z gęby wisi

Autor: brunokadyna
Czy podobał Ci się to opowiadanie? 0

Pierwsza była sarna, a teraz oglądamy jaszczurkę. Wygrzewa się w słońcu na pniaku. Obserwuje nas bacznie, ale nie ucieka. Ma brązowy pasek z wzorkiem na grzbiecie, od głowy po ogon, a po bokach jest zielona.

W końcu widzimy, jak pięknie jest na naszej górze. Ile życia i ciekawych rzeczy nam uciekało przez ten bezsensowny pośpiech.

Chłopaki robią zdjęcia.

– Ale ładna – mówi Smętek.

– Nie stresujmy jej – mówi Pączek.

Wycofuje się powoli, my za nim. Jedziemy dalej. Szczyt niedaleko.

 


Na górze zatrzymujemy się w tym samym miejscu co zawsze, kiedy obserwowaliśmy chatę dziada.

– Jedziemy – mówię.

– Po co? – pyta Grosik.

Nie odpowiadam. Pączek też jakby się wstydził, ale wsiada na rower i podjeżdża ze mną pod dom. Tamci zostają.

– Kika nie szczeka? – mówię.

– Może ich nie ma.

Zsiadam z roweru i pukam do drzwi. Cisza.

– No nic, spróbujemy innym razem – mówi Pączek. Naprawdę się wstydzi.

Słyszymy szczekanie. Kika wyskakuje z zagajnika, który prowadzi na cmentarz i leci do Grosika i Smętka. Piszczą przerażeni, próbują wskoczyć na rowery i uciec.

– Kika!

Pan Janusz wychodzi z zagajnika z wiadrem w ręce. Pies natychmiast przerywa atak, a chłopaki wskakują na rowery i dają dyla.

Kika biegnie do nas, merda ogonkiem jak antenką, cieszy się niesamowicie, nie wie, komu poświęcić uwagę, mnie czy Pączkowi. Głaszczemy ją obaj.

Pan Janusz się zbliża, z wiadra wystają: haczka do pielenia, motyka i małe grabki. Jest tam jeszcze butelka z wodą.

– Dzień dobry – mówimy.

– Serwus chłopaki.

Wita się ze mną, jego skóra na kościstej dłoni jest szorstka od ziemi.

– To jest Marcin? – pyta.

– Tak, to on pana uratował. Wszystko dzięki niemu.

Okrągła buzia Pączka robi się wiśniowa.

– Nie, ja nic takiego, tylko pana zauważyłem. To Krzysiek zadzwonił po karetkę.

– Krzysiu mówił, że zrobiłeś dużo więcej. Gdyby nie ty, już by mnie nie było. – Podaje mu rękę. – Dziękuję ci Marcin, od teraz jestem twoim dłużnikiem.

Pączek jest zawstydzony.

– Nie, nie trzeba – mówi.

– Wpadajcie do mnie, kiedy tylko chcecie. Zawsze dam wam coś do picia. Jak będziecie czegoś potrzebować, możecie się do mnie zwrócić.

Pomyślałem o tym mordowaniu ludzi, czy nie zrobiłby porządku z ojcem Marcina.

– Poczekajcie, mam świeży kompot. – Idzie do domu. – A ty polataj jeszcze mordko – mówi do psa.

Kika posłusznie daje susa w świeżą trawę.

Patrzę na Pączka. Jest czerwony, jak dupa pawiana. To dla niego zupełnie nowe uczucie, być docenionym. Jest mi jeszcze smutniej, niż po dotknięciu jego pleców. Chciałbym coś powiedzieć, że też go bardzo cenię, że bardzo chciałbym mu jakoś pomóc, ale słowa grzęzną w gardle.

I wpadam na pomysł, że powiem o tym tacie, może on coś poradzi.

– Proszę chłopaki.

Pan Janusz wyszedł z domu z dwiema szklankami różowego kompotu.

– Dziękujemy – mówię.

– Wieloowocowy, z mrożonych. Jeszcze nie ma świeżych.

Pijemy ze smakiem, a z krzaków wyskakuje Kika. Biega między naszymi nogami, widać bardzo lubi towarzystwo.

– Co ty tam masz? – Pan Janusz kuca i zaczyna się śmiać. – Patrzcie, trawa jej z gęby wisi!

Faktycznie, długie źdźbło zwisa z pyszczka, jak ogon uwięzionego gryzonia.

Najpopularniejsze opowiadania

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Forum - opowiadania
Reklamy
O autorze
brunokadyna
Użytkownik - brunokadyna

O sobie samym:
Ostatnio widziany: 2024-10-11 00:53:04