Sylwester
dziła pana do tego rodzaju egzystencji? - Jakiego rodzaju? – twardo trzymam się pierwszoplanowej roli głupka. Znów westchnienie, ale cięższe od poprzedniego. I dłuższe. Coś, jakby cichutkie parsknięcie konia. - Beznadziejnie durnego! – głos o ton wyżej i lekkie zniecierpliwienie. A! Tu cię mam! Zaraz wyprowadzę cię z równowagi i dasz mi spokój! - Wie pan… – i już szykuję się do rozprawy na temat sensu istnienia lub wręcz przeciwnie. – O egzystencji, możemy tutaj, zaraz… -Wiem, wiem! Zamknij się pan! Możesz pan, przez chwilę, być człowiekiem? - Mogę – odpowiadam nonszalancko, jednocześnie obserwując jak mój cynizm, wartką strugą cieknie mi z nosa między stopy. Szybko zagarniam śnieg butami, żeby go ukryć. - I przez chwilę nie będziesz pan się mądrzył? - A ja się mądrzę? – Psiakrew! Myślałem, że dobrze go zakopałem. Milczenie. Długie. Ale nie odszedł, bo wyraźnie czuję wytyczoną granicę jego prywatnego obszaru, która napiera na moją strefę. Jest tylko odrobinkę mniej nasycona alkoholem od mojej. Wobec tego śmiało podnoszę głowę, żeby w końcu zobaczyć komu to chciało się, zacumować w moim porcie. Przede mną stoi kupka nieszczęścia. A właściwie kupa, bo stojący naprzeciw mężczyzna jest wyższy ode mnie o dobre kilkanaście centymetrów. Szybko lustrując ową postać, zauważam wciśniętą na głowę wełnianą czapkę, ogromny szal, który owija jego szyję niczym boa hinduską bajaderę, grubą, niemożebnie poplamioną kurtkę, spodnie równie ufajdane z tym, że plamy tworzą inny wzór niż na kurtce i buciory, które mogły go przynieść z bardzo daleka. Na pewno nie mniej niż siedem mil. Popchnięty stereotypami wydaję natychmiastowy osąd: „Menel. Bezdomny menel. Bezdomny menel i alkoholik.” Zdiagnozowanie choroby alkoholowej nie jest wcale łatwe. Lukę, w opisywanych zwyczajowo objawach, znalazł mój przyjaciel z dawnych lat. Kiedy pokłócił się z życiem i po tej awanturze nastąpiła jednostronna obraza, jego, bo życie nie zauważyło, że się ciska, w bolesnym proteście zamienił zegar i pojęcie czasu na alkohol. Zamiast godzinami żył wypitymi butelkami, zamiast minutami kieliszkami, a dni odliczał ilością przeżytych kaców. Jego chęć pokonania upływającego czasu doprowadziła do tego, że już nikt nie siadał z nim do stołu. Ilość pochłanianych przez niego godzin zamieniała się w zalane powodziami doliny, których mimo szczerych chęci jego znajomych i przyjaciół, nie dało się przepłynąć. Zaczął więc pić ze swoim psem. Nalewał jemu, sobie i zawsze przegrywał. Zawsze padał pierwszy, nie przyjmując do wiadomości, że jego zwierzę obrało inną drogę. Drogę abstynencji. Chociaż może nie całkowitej, bo twierdził, że zdarzało mu się, gdy wstrząsały nim kacowe konwulsje, pełznąć na czworakach do miski towarzysza, nalewać piwa i razem z nim je chłeptać. Kiedy spostrzegłem, że zbyt długo go nie widziałem, postanowiłem wybrać się z wizytą, by sprawdzić jak daleko posunął się w tej godnej Don Kichota walce z czasem. Drzwi do jego mieszkania były uchylone, pies nie skoczył do przywitania, ale to mnie nie zdziwiło, bo dowiedziałem się wcześniej, że zlitowała się nad nim była małżonka przyjaciela i zabrała go do siebie w obawie, żeby nie zrobił z niego szeregowego żołnierza w swojej jednostce specjalnej do zadań polegających na niszczeniu zegarów. Zastałem mojego przyjaciela siedzącego przy stole pochylonego, z głową kiwającą się w jakimś dziwnym tańcu, a co za tym idzie jego nos kreślił w powietrzu zagmatwane esy floresy, że gdyby przykleić do niego pędzel namalowałby na blacie stołu dzieło godne mistrza abstrakcji. Pośrodku tego niewidocznego dla oka malowidła stała dziwnie omszała szklanka. Po wnikliwej analizie z przerażeniem stwierdziłem, że to pozostałość po wypitym spirytusie salicylo