Skądinąd. I zewsząd /2/

Autor: rafalsulikowski
Czy podobał Ci się to opowiadanie? 0


***

   Detektyw stał w wyobraźni i patrzył na oddalające się tylne światła ostatniego wagonu. Postanowił coś zrobić. Nie znał dokładnie, co, ale był pewien, że to jest jakaś szansa. “-A jeśli ten fotograf sprzed stu lat naprawdę sfotografował samochód z Żuławskim i pacjentem?” Nie miał jeszcze takiej sprawy. Przecież, jeśli oni wszyscy naprawdę odwiedzili rok 1907 niedaleko Opola, to co tam w ogóle robili? Po co tam pojechali? Jeśli wrócił tylko pacjent, a dwaj pozostali na zawsze utknęli w czasie? Detektyw odpędzał natrętnie powracające jak letnie muchy myśli, ale im bardziej próbował wytłumaczyć sobie całą histori, tym głębiej wchodził w ciemny las. Nie, on nie mógł kropnąć tych dwóch, po pierwsze nie był już tak ciężko zaburzony po leczeniu szpitalnym, a nawet, jeśli oni go porwali, przeprowadzali jakieś eksperymenty, to i tak nie byłby w stanie. To jest mimo wszystko bardzo dobry, mądry i kulturalny młody człowiek, którego życie nie oszczędza. Żadna choroba nie powstaje ot tak na zawołanie - nie ma w tym niczyjej winy. Nikt nie zgrzeszył, ani on, ani jego rodzice… - mignęło mu w głowie i wtedy szef zrozumiał, że zaczyna wariować. “- Muszę solidnie wypocząć. Od kiedy pracuję non-stop? Zostawię wszystko w diabły i wyjadę gdzieś daleko nad morze. Mariolka się ucieszy, dzieciaki też…” - snuł plany. Pozostaje mieć nadzieję, że Żuławski się znajdzie i sam opowie o zdarzeniach sprzed tygodnia. Póki co należy wzmóc czujność i jeszcze raz wysłać pracownika biura do Tworek, żeby przesłuchał pacjenta, może międzyczasie sobie co nieco przypomniał. No i samochód… trzeba dać go do przeglądu. 

 

***

  Psycholog jeszcze chwilę trwał jak urzeczony czymś niewidzialnym katatonik, zanim głos Kobytyńskiego nie przywołał go do rzeczywistości. - Uciekł. Zwiał. Cholera. A mówiłem dyrektorowi, żeby tę salę wyłączyć z zajęć... - To moja wina. Nie powinienem był zostawiać pacjenta samotnie w sali bez zabezpieczeń.... - Co teraz - panikował lekarz. - Trzeba szybko zadzwonić na ochronę, może jeszcze jest na terenie szpitala. - mówiąc to wykręcił numer komórki z pamięci i z drugiej strony odezwał się znudzony szef "Sekuro-medu", agencji ochraniającej od niedawna cały teren Tworek. - Słucham - głos dudnił jak ze studni w letnie popołudnie w zapadłej wsi. - Mówi doktor Kobytyński z oddziału męskiego. Przed chwilą uciekł pacjent. Lat 31, ubrany w dżinsy i sportową bluzę, nosił okulary w rogowej oprawie...blond włosy, oczy szare - opis był wyczerpujący, a zgrzytanie czegoś z drugiej strony świadczyło, że właściciel "Sekuro-medu" robi szybką notatkę. - Zrozumiałem. Zaraz wyślę patrole po szpitalu. - Gdyby okazało się, że już opuścił szpital, proszę... - Wiemy, co robić, spokojnie. Najczęściej pacjenci wracają jeszcze tego samego dnia. Dzięki nam... - ostatnia uwaga zabrzmiała trochę zarozumiale, bo przy okazji szef ochrony chciał podnieść jeszcze bardziej swoje notowania. - Dziękuję, informujcie mnie o wszystkim - warknął do słuchawki Kobytyński i wylogował się. - Cała nadzieja w tym facecie, on nieraz przywoził z miasta uciekinierów, najczęściej spod monopolowego, czasem z zakrapianej imprezy, raz spod kościoła... - perorował, żeby zagłuszyć niepokój, który rósł coraz bardziej. Psycholog badał tym czasem okno. - Musiał uciec przed kilkoma minutami, jeszcze chyba widać ślady na piasku między krzewami, o tam - wskazał i następnie zamknął szczelnie okno, po czym opuścili razem salę i dokładnie zamknęli ją ja klucz. - Chodźmy, obejdziemy park, może gdzieś jest niedaleko - zarządził doktor, a Robert otworzył główne, solidne drzwi wejściowe, jak do więzienia albo dawnego klasztoru gdzieś na zapadłej prowincji. Burza się zbliżała. Pierwsze krople słodkiej wody zaczęły spadać na glebę, zacierając po chwili, kiedy lunęło wszystkie możliwe ślady, które mógłby pozostawić zbiegły pacjent. Kiedy obeszli kilkaset metrów parku, a nikogo nie spotkali, postanowili schować się przed deszczem na oddziale. Nagle grzmot walnął w pobliskie drzewo prawie jednocześnie z potężnym błyskiem. Sporej wielkości konar upadł w miejscu, gdzie przed chwilą przechodzili mężczyźni. Obejrzeli się. Ciemna ściana ulewy zasnuła bure niebo, jak w filmie apokaliptycznym. Wokół była ciemna, nieskończona pustka…

Inne opowiadania tego autora

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Forum - opowiadania
Reklamy
O autorze
rafalsulikowski
Użytkownik - rafalsulikowski

O sobie samym:
Ostatnio widziany: 2024-05-29 19:59:04