Skądinąd. I zewsząd /2/

Autor: rafalsulikowski
Czy podobał Ci się to opowiadanie? 0


***

  W tym mniej więcej czasowym wymiarze wielkimi, pamiętającymi nie tylko Krzysztonia, ale i secesję korytarzami szpitala neuropsychiatrycznego w urokliwych Tworkach biegł prawie, a nie szedł, psycholog Robert, który widział co prawda wiele, ale jeszcze czegoś takiego nie. Nie mógł pojąć i nie mieściło się to w jego porządku teoretycznym, że przychodzi na spotkanie ze splątanym pacjentem, a w kilkanaście minut później ów siedzi o przytomnym umyśle i zdrowych na nowo zmysłach i na dodatek przejawia wszelkie oznaki jeśli nie zwykłego geniuszu, co rzadkiej, ale nadzwyczaj efektownej wybitności. Można to przypisywać tym paru dniom, wczesnym wschodom i późnym zachodom tej rubinowej kuli, tudzież leczniczym właściwościom, znanym wtajemniczonym w materię dendrologom, a na koniec temu, że prawdopodobnie przypadkowo zaczął działać lek. Jednak wiedział dobrze, że nawet po lekach najnowszej, III już generacji, efekty terapii nie są tak spektalularne, jak te spisane mozolnie w starożytnych przekazach, które jakimś cudem przetrwały wszelkie burze, zawirowania dziejów i głoszą o człowieku coś, czego już, albo jeszcze nie przetrawiła akademicka nauka o “duszy”. To mocno wstydliwe słowo - psyche - zatraciło swoje odcienie i wszędzie dziś dodaje się nieoddzielny przedrostek “neuro”. Człowiek zredukowany do sieci, prawda, że cudownej, ale jednak tylko gęstej autostrady i ekspresówek neuronów, które czasami się korkują i wtedy człowiek potrzebuje chemii. I nic poza tym. Cóż my wiemy, co jest w człowieku - myślało się teraz bardziej w trybie biernym niż czynnym wystraszonemu psychologowi, kiedy pukał odważnie do gabinetu doktora Kobytyńskiego. Ów przyszedł tego dnia wcześnie do pracy, klnąc na miejskie i przedmiejskie korki na trasach wylotowych ze stolicy, gdzie dorobił się loftu w ultranowoczesnym apartamentowcu. Wystarczało, bo nadal i raczej z własnej woli pozostawał na pozycji recydywistów, o których śpiewnie opowiadał nieodżałowany Smoleń, niech lux eterna mu przyświeca. Kobytyński powiedział automatycznie “proszę”, a po chwili już wiedział, że nie pozostanie, a dokładniej, że nie powinien absolutnie dłużej zamykać się w swojej papierkowej przeważnie robocie i że musi zobaczyć to, o czym niezdarnie opowiedział psycholog Robert na własne oczy. Obydwaj wyszli, wcześniej doktor narzucił już nie obowiązkowy, ale nadający nadal powagi chwilom tu spędzanym, biały, lekko znoszony kitel i ruszyli do pokoju, gdzie pacjent wpatrywał się za okno w coraz bliższe błyski i wsłuchiwał w groźne na pozór pomruki wieczornej, letniej burzy. Kiedy Kobytyński wszedł, przepuszczony przez psychologa do sali, rozejrzał się tylko bezradnie. W sali, w której kilka minut wcześniej przebywał pacjent, nie było teraz nikogo. Jeśli nie liczyć, zegarka, którego wskazówki zatrzymały się na godzinie, w której pacjent powiedział do psychologa, że trzeba pozamykać okna w mieszkaniu. Kobytyński podszedł do stołu i wziął zegarek, który w tej sekundzie znowu pokazał właściwą godzinę. - Co tu się dzieje? Gdzie jest pacjent? - bardziej pytał siebie niż Roberta, który stał w katatonicznej pozie i patrzył nieruchomo w jeden punkt. Było to otwarte okno, za którym rozpościerał się soczysty z dnia na dzień park. W sali tej jako jedynej nie zdążono jeszcze po modernizacji zamontować krat…

Najpopularniejsze opowiadania
Inne opowiadania tego autora

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Forum - opowiadania
Reklamy
O autorze
rafalsulikowski
Użytkownik - rafalsulikowski

O sobie samym:
Ostatnio widziany: 2024-10-19 14:31:17