Skądinąd. I zewsząd /2/
***
Gdy mijali miasteczko Kościan, szef wyjął telefon i włączył głośnik - zestaw głośnomówiący. - Słuchaj, mijamy właśnie dopiero Kościan, jest trochę ruch na drodze, zamierzamy jechać piątką na Wrocław, a potem polecimy autostradą A4 na Katowice i dalej przez Kraków na Bochnię. Gdyby coś się działo w biurze, daj znać - tłumaczył coś cierpliwie komuś z drugiej strony. - Tak, mamy wszystko, policja nas monitoruje, w razie czego zostać na noc i miej przygotowanego mercedesa na wszelki wypadek. Póki co jest czysto - odpowiedział na jakieś zadane z tamtej strony kabla pytanie. - Tak, wziąłem Mirka, jakby co to wezmę kogoś z Wrocka jeszcze po drodze. Nie, nie wiem, o co chodzi, policja nic nie chciała przez telefon, wiesz, naoglądali się kryminałów, a sprawa może być banalnie prosta...tak, wiem...no dobra, to tyle na razie - rozłączył się i przyspieszył. - Słuchaj Mirek, przeglądnij jeszcze resztę tych gazet, trzeba było wszystko przewertować, trochę żeśmy schrzanili - pracownik posłusznie sięgnął na tylne siedzenie, gdzie trzymali podręczny bagaż i wyjął sporej wielkości aktówkę. Niebo zasnuły ciemne, gradowe chmury. Po kilku minutach na maskę auta spadać poczęły pierwsze blade kule, odbijając się i skacząc jak ping-pong. Wokoło jechali ludzie, ze wszystkich stron, zewsząd, wracając do domów, aby zdążyć na mecz, na ulubiony serial, na kolację, czasem może przy świecach. Rolls spisywał się świetnie, mimo, że nie był świeżej młodości. Zakręty, estakady, wiadukty, tunele - wszystko to mijało jak młodość, która minęła niepostrzeżenie, nie wiadomo kiedy i jak, jak mija przedwiośnie, albo piątkowa impreza w socrealistycznie urządzonym klubie w Nowej Hucie przy placu Centralnym. Wydawało się, jakby coś z innej rzeczywistości próbowało przemówić ludziom, którzy pogrążeni w wiecznym kole dążeń, pragnień i niespełnienia, próbowali wydostać się z tego reinkarnacyjnego ronda obłędu, jaki gotował wszystkim dwudziesty pierwszy już wiek...
***
Kiedy przez główną bramę Szpitala im. Dra Józefa Babińskiego w podkrakowskim Kobierzynie wjechała karetka pogotowia ratunkowego, już zmierzchało. Ochroniarz natychmiast otworzył szlaban. Pogotowie objechało rondo, wysadzane różami, jak w Alei Róż w Nowej Hucie, minęło budynki administracji, teatru i biblioteki i skierowało się na Izbę Przyjęć. Tam kierowca sprawnie zaparkował. Po chwili z samochodu wyprowadzono dwóch mężczyzn, jeden na oko trzydziestolatek, drugi około pięćdziesiątki. Poprowadzono ich na korytarz i kazano poczekać. Lekarz z karetki podszedł do dyżurki i przekazał dokumenty - raport policji z pierwszego kontaktu, wyniki badań na ostrym w Łańcucie i dowody osobiste. - Są bez kontaktu, źle zorientowani, pobudzeni psychoruchowo i w sałacie słownej. Poza tym mają średni stopień amnezji następczej - mówił do okienka, a dyżurna wszystko notowała, zakładając karty leczenia szpitalnego. Potem poproszono najpierw starszego do gabinetu lekarza. Kiedy wszedł oczom jego ukazał się straszny widok. Mężczyzna był jak po przejściu tornado - brudny, nieuczesany, z tygodniowym zarostem i podartych spodniach dżinsowych. Próby nawiązania logicznego kontaktu spełzły na niczym - mężczyzna nie wiedział, jaka jest data i gdzie się aktualnie znajduje. Powtarzał tylko, że "widzi nadjeżdżający pociąg", "goniących go ludzi", a potem relacjonował zupełnie od rzeczy. Mówił o srebrnej mgle, o piaskowej drodze za lasem koło Opola, powtarzał też ciągle "ratujcie Marka, ratujcie Marka, on tam nadal jest...on tam został". Lekarz zmierzył ciśnienie - było bardzo wysokie, podobnie puls. Parametry życiowe jeszcze mieściły się w normie, ale cukier był znacznie obniżony, jak po wielodniowej głodówce. Pacjent otrzymał zastrzyk z silnego leku uspokajającego, po czym wyprowadzono go w asyście sanitariuszy na oddział męski 6A. W międzyczasie do gabinetu poproszono młodszego pacjenta, który był lepszy, jednak zapytany o datę, powtarzał w kółko, że "jest na pewno rok 1907", a na pytanie, gdzie się znajduje mówił również o burzy, świetlistej mgle, wszczepionym mu jakimś chipie. Pytany o powody ucieczki z Tworek, odpowiedział, że "chciał ratować towarzyszy", ale zdołał tylko jednego. Najtrudniejsze jednak było to, że w ogóle nie zdawał sobie sprawy z faktu, że przywieziono go do legendarnego szpitala dla nerwowo i psychicznie chorych w słynnym Kobierzynie. "Jestem tam...tam jest przejście...zbadajcie to...on tam został...on tam..." - po chwili zadziałał podany w zastrzyku dożylnym haloperidol i pacjenta podobnie jak przed chwilą Żuławskiego odprowadzono na oddział 6A. Wokół się ściemniało, chmury pędziły jak obłąkane przez wieczorne niebo, a drzewa w parku pociemniały. Już nie zieleń, a ciemna toń podmorska, w której czają się potwory i piękne rusałki, ukrywała kształty rzeczy i osób. Kilku pacjentów, których spotkali po drodze na 6A, uśmiechnęło się znacząco - o, nowy pacjent, no to będzie ubaw. Zza nieboskłonu wyjrzała pierwsza gwiazda, może to zresztą był jakiś sztuczny satelita, albo międzynarodowa stacja kosmiczna. Szedł w założonym na Izbie kaftanie, co motywowano "silnym wzburzeniem emocjonalnym" i "zachowaniem zdezorganizowanym". Drzewa, podobnie jak włączane właśnie o zmierzchu latarnie, zdawały się niemal salutować dziwnemu pochodowi. Wysoko w koronach drzew zaszumiało. Zerwał się przedwieczorny wiatr, podrzucając zeszłoroczne jeszcze liście i tumany pyłu przy ścieżce. Po chwili otworzyła się brama 6A. Były to solidne drzwi, z kratą, zamykane cały czas na mocny zamek, za którymi rozciągał się długi, zeszłowieczny korytarz. Za pacjentami zamknęły się wrota. Usłyszeli jeszcze trzask zasuwanego zamka, gwałtowny podmuch nadchodzącej wichury i wtedy, właśnie wtedy ze swojego gabinetu, który mieścił się obok dyżurki wyszedł doktor Walczyński, Krystian Walczyński. Podszedł ze skupioną miną do nowych pacjentów. - Dzień dobry - rzekł ciepło. - Jestem ordynatorem na oddziale. Będę się panami zajmował. Po czym dodał: - Mamy czas. Mamy bardzo dużo czasu...