Pytanie?
ej trasy. W mgnieniu oka zniknęło wtedy wszystko, co miałam, nad czym pracowałam i co ceniłam. Teraz, jak na to patrzę, to dochodzę do wniosku, że taka była kolej rzeczy. Po prostu, nieprzyjemna, smutna, niezrozumiała wtedy, ale widocznie czasami nieunikniona. Skończone studia, staż, dobry staż, w dobrze prosperującej firmie, ułożone życie uczuciowe. Sielanka, jak to się mówi. Wakacje – wyprawa w góry (średnio udana co prawda, ale zawsze to jakiś wypad). Zaczęłam nawet wtedy robić konkretne plany na przyszłość. Ha, śmieszne. Podstawowa zasada – nie planować za dużo! Uniknie się zbędnych rozczarowań. Ech, żeby tak człowiek zawsze był taki mądry. Z dnia, na dzień ta misterna układanka się rozpadła. A może wcale nie z dnia, na dzień? Pewnie nie. Firma nie radziła sobie jednak z konkurencją, więc redukowała etaty, zamiast je mnożyć. Nie mogłam znaleźć innego zajęcia i zaczęło brakować na wynajem mieszkania. Jedyne uczucia, jakie się pojawiały to frustracja, strach i złość. Nie mogłam wrócić do rodziców, bo chyba bym się pod ziemię ze wstydu zapadła, a mój przyszły mąż (tragedia!), szybko znalazł sobie inne gniazdko. Żyć, nie umierać normalnie. Marzyłam o tym, żeby po prostu, choć na chwilę uwolnić się od istnienia. I miałam jednak fart, spotkałam na tym nieszczęsnym zakręcie odpowiednich ludzi. Ludzi, którzy nie tylko podnieśli mnie na duchu, ale jeszcze przedstawili ciekawe propozycje. Cenny skarb, ktoś, kto wierzy w ciebie, wbrew temu, co ty sam o sobie myślisz. Nawet nie przypuszczałam, że coś mi się jeszcze uda, ale cieszyłam się, że miałam przynajmniej jakiś cel, jakieś zadania do wykonania. Efekt okazał się bardzo przyjemny. Księgarnia to już nie była tylko praca, to było coś więcej i to „więcej” szczególnie mnie cieszyło. Magda popijała swoją herbatę z nosem utkwionym w świeżutkim S.Kingu i w ogóle nie zwracała na mnie uwagi. To też był swoisty rytuał. Każda z nas docierała w stosie książek do swojej wyczekiwanej pozycji i od razu zabierała się za konsumpcję. Uśmiechnęłam się. Lubiłam to uczucie spokoju, błogości. Robisz to, na co masz ochotę, nawet jeżeli to potrwa tylko chwilę. Liczy się to, co w trakcie tych chwil poczujesz i przeżyjesz. Tak, tak przeżycie to coś, co ma wielką siłę, choćby w jednej sekundzie. Spojrzałam na ulicę. Nasza księgarnia mieściła się w centrum Starego Miasta. Codziennie przechodziło tędy tysiące ludzi. Starych, młodych, zakochanych i samotnych. Szczęśliwych i nieszczęśliwych. Wszystkich łączyła pewna prawidłowość. Wchodząc na tę ulicę stawali się, przynajmniej tak mi się zdawało, niezwykle uduchowieni. Krok ich stawał się wolniejszy, wyraz twarzy – poważny. Bacznie obserwowali każdy budynek, każdą cegłę, jakby to był jakiś święty obowiązek. Niektórzy kupowali pocztówki z różnymi obliczami miasta, inni zawzięcie pstrykali zdjęcia. Nie mogłam się nadziwić, że człowiek może być taki naiwny i głupiutki. Oczywiście nie twierdzę, że nasza starówka był brzydka, czy coś w tym stylu. Skąd! Zresztą nie ma chyba brzydkich starych miast. No tylko muszą być naprawdę stare i mieć swój klimat. To się znajduje indywidualnie (lub wcale). Od razu widać kto to dostrzega, a kto nie. Jednym wydaje się, że trzeba celebrować wizytę w takim miejscu, że trzeba tam chodzić na spacery. Inni wiedzą, że to jest piękne miejsce, które warto czasem odwiedzić. Po prostu. Ale tu już ciężko poczuć się jak „u siebie”. Mnóstwo sklepów, kramików, imprez, fleszy i napisów w różnych językach. Do księgarni często zaglądają ludzie, a ja równie często miewam wrażenie, że kupują tu jakby potwierdzenie swojej wspaniałości, którą po powrocie do domu postawią z dumą na półce. Liczy się forma, a nie treść. Na szczęście to nie jedyni klienci. Zresztą to miejsce ma swoją specyfikę i chcąc, nie chcąc będzie przyciągać osoby, które odhaczają w notesie placówki oznaczone czerwonym wykrzyknikiem. - Trzeba otwierać – powiedziałam odstawiając ostatnią książkę na półkę – ludzie zaczynają