Ptak, którego nie było ( teraz koniec )( System nie wkleja więcej )
Chciała, by dzisiaj było pięknie, zabawnie, ale i tkliwie. Trafiła jak kulą w płot. Bo Mateusz nie poddawał się takiej obróbce. Może i dlatego się schlał? By od tego uciec. Od tej parszywej tkliwości? By nikt mu jej nie przypominał.
Czas był najwyższy, by się rozstać. Bo wstrętną rzeczą jest udawać kogoś innego niż się jest.
A Katarzyna? To już nie zaprzątało mu głowy.
XIX
1.
Minęły dwa miesiące. Mateusz wciąż miał wyłączony telefon. Nie chciał żadnych kontaktów. Koniec. Kropka. Chciał być sam, i nie być niepokojony przez nikogo.
A tak naprawdę, to nie chciał rozmawiać z Katarzyną.
Czasami jeździł do miasta, chodził do kina, włóczył się po księgarniach i antykwariatach.
Nie pił.
Ale dzisiaj, przechodząc w przedpokoju obok małego stolika stojącego pod wieszakami w przedpokoju, zobaczył leżący na podłodze szalik. Poczuł niepokój. To był znak.
Za oknem hulał wiatr. Marcowa pogoda nie potrafiła jeszcze okrzepnąć. Wiatr bez deszczu był groźny. Tak uderza samotność, szukając pomocy.
Krople ciszy opadały smutno, i głupio.
Dzisiaj znowu poczuł jak smakuje codzienność, ta, która się nie przedawnia, która zawsze cię rozpozna.
To nic strasznego – stać obok życia. Byle nie zaglądać do lustra, które obmierzłe i chciwe – wskazuje na zegar. Na twarz.
…A przecież lustrzane odbicia kłamią.
Boli zaszłość, zegarmistrza smutek nad ciszą. Jest światło w którym wietrzy się pierzyna, zagubienie żałosne. Pamięć o tym, co minęło.
Dzisiaj Mateusz poczuł niepokój. To był znak nadejścia nieuniknionego. Czuł, że stanie się to, co zdarzało mu się co jakiś czas.
Pomny więc na swe doświadczenie, do wielkiego picia zaczął się przygotowywać starannie.
Jedyną rzeczą, jaką może zrobić człowiek, który ma stanąć na krawędzi przepaści, to się zabezpieczyć przed upadkiem w otchłań. Tak też i uczynił. W aptece kupił lekarstwa niezbędne dla swej reanimacji po kataklizmie alkoholowym.
Poza tym kupił owoce cytrusowe, banany, wodę mineralną, kilka soków owocowych, fileciki anchois, szproty w oleju i w sosie pomidorowym, jogurt, kawę i rybę – mrożone filety; jak wyjdzie z pierwszych kręgów piekła, to sobie usmaży i poleje masełkiem.
Jeszcze się zastanawiał, bo czuł że o czymś zapomniał. I z tym przeświadczeniem niedosytu wrócił do domu.
Wiedział, że jego pijaństwo potrwa kilka tygodni, a potem – wychodzenie z niego, to będzie jeszcze z miesiąc.
Zaczynać picie trzeba powoli, bez forsowania przeszkód, tj. hamując chęć zalania pały natychmiast i definitywnie. Potem, to już tylko próba obrony przed męką organizmu. I nic tu twórczego, choć kac i taki ma prawo się pojawić.
…A przecież mógł zlekceważyć swój niepokój, i nie podążać drogą destrukcji. Czuł, że mógłby… gdyby tylko coś zmienił w swoim życiu. Tylko, co miałby zmienić? Pieniędzy miał niewiele. Musiały wystarczyć na opłaty, na życie, na alkohol.
No dobrze… wyjedzie gdzieś. Gdziekolwiek. I co? Co zobaczy? Pobyt pod piramidami nic nie zmieni. Hałaśliwy tłum będzie mu towarzyszył wszędzie.
Najlepiej czułby się w małym, starym domku na odludziu, pod lasem, daleko od siedzib ludzkich. W pobliżu jakiejś wody. A wówczas jedynym jego towarzyszem byłby pies. Koniecznie by go kupił.
Nierealne to.
Mateusz już wcześniej zaopatrzył się w alkohol. Widać, znał się lepiej niż Bóg. Teraz, świadomość podjęcia decyzji o piciu sprawiła, że jego niepokój przycichł.
Poczuł ulgę, i radość, ale radość była dziwnie gorzka, i jakiś ciężar zawisł mu przy żołądku.
Kuchnia była, i wesoła, i smutna, choć wpadające przez firankę światło nie było aż takie anemiczne jak przed chwilą myślał. Marcowa pogoda wcale nie była brzydka. Wiatr zacinał rozkosznie bawiąc się sam ze sobą, czekając na deszcz, może ze śniegiem.