Ptak, którego nie było ( koniec mojej książki )
Więc jadł, lecz ze spokojem, godnie, przegryzając chlebem.
W głowie mu się kręciło, czuł mdłości, no i wiedział, że teraz musi poprawnie wymawiać słowa. Stan podwyższonego opilstwa w głowie już się zadomowił; teraz ów stan musiał się zmierzyć z milczeniem Katarzyny. Z jej pozą, z jej grymasem, z jej obłudą. Przecież wiedziała, że jest trunkowy. A to, że po kryjomu?... A niby jak powinien? Zresztą… oczekiwała czegoś innego? Gdyby kupiła koniak, to wszystko by było inaczej. Jeśli już pił, to lubił się napić. Tak, tak… Teraz milczy, i patrzy niemal z obrzydzeniem.
… No proszę… Oczekiwała – lecz czego?
- Naprawdę smaczny – powtórzył. I odłożył widelec. Wytarł usta papierową chusteczką. Czuł ciężar swego ciała. W domu już leżałby na kanapie.
- …Dobrze ci zrobi –powiedziała z wyrzutem; jej twarz już nie była spięta. To był zawód… i jakiej smutne pogodzenie.
- Taka żona, to skarb – oświadczył z przekonaniem. – Już zazdroszczę temu szczęściarzowi. Mnie wystarczy tylko ten bigosik, by uznać, że wspaniale gotujesz. To fakt. Jak widzisz… zjadłem większość z półmiska. A nie lubię jeść, jeśli mi nie smakuje. Ciekawe, co dałaś do tego bigosiku. Bo to nie jakaś tam zupka, ale porządne, staropolskie danie. I każdy ma swoją tajemniczą recepturę. Nieprawdaż? – rozgadał się chytrze, by trochę zatrzeć wrażenie jakie Katarzyna odczuła widząc ten jego pospolity stan po wódce.
- Widzę, że wracasz do formy – stwierdziła. Przyglądała mu się uważnie, i trochę obco.- To dobrze…
- To może się napijemy? – zapytał, i poczuł złośliwą satysfakcję.
- … Naprawdę chcesz?
-A ty?
- … To rozlej. Dużo nie ma, ale… wystarczy – zachowywała się jak żona. Poza tym, co się stało z szampanem?
-Gdzieś uciekł twój ciepły głosik, teraz ze studni głucho i pusto dudni. Może kieliszek cię ożywi? – Mateusz rozlał wino, i odstawił pustą butelkę.
Katarzyna milczała. Coś się w niej gotowało. Twarz miała pochmurną, nie patrzyła na Mateusza. Wreszcie odezwała się z sarkazmem:
- … A ja myślałam… że w tobie jakaś tajemnica, że słuchając ciebie będę się czuła… jakbym wchodziła na strych po ciemnych, drewnianych schodach, by potem coś odkryć. I to oczekiwanie wprawi mnie w drżenie. Lecz tajemnica nie istnieje. To tylko złudzenie, które nie liczy się z rzeczywistością.
- Wypijmy zatem za złudzenia. Bo za naszą siermiężną rzeczywistość nie ma co wznosić toastu. – Mateusz na chwilę umilkł, uśmiechnął się i kontynuował: - Oczywiście, nigdy nie byłem tajemniczy… Cóż to za tajemnica pustego strychu? Ale słówko ładne. Bogate. Każdy w nim znajdzie ulubione kolory. No to… za złudzenia. Wypijesz?
- Nie wiem czy to właściwy toast. Ale… w końcu, jaka to różnica? – sięgnęła po kieliszek.
- No proszę. Już nawet toast cię nie obchodzi. Teraz wypijesz za cokolwiek, bez różnicy, byle wypić? Nie sądzisz, że to duży stopień w dół, do piekła?
- Nie kombinuj, Mateuszu. To nie moje piekło.
- Więc masz swoje?
-… Może. Ale co tak będziemy ględzić? Za złudzenia – uniosła kieliszek, potem trochę z niego upiła.
Mateusz roześmiał się w duchu. Swój kieliszek cały opróżnił. Ciekawiło go teraz, czy Katarzyna wyciągnie drugą butelkę, czy też demonstracyjnie przemilczy jej istnienie? No i, gdzie szampan się podział? Pewnie go odstawiła na komodę, by dwie butelki nie kłuły ją w oczy.
Chyba nie wyciągnie drugiego wina? No i dobrze. To oznacza, że szybciej będzie w domu.
… No właśnie.
I wówczas poczuł nagłą potrzebę uczynienia jakiegoś wygłupu.
To był impuls – wstał, i podszedł do niej od tyłu, objął ją za ramiona, pocałował w czubek głowy i nim zdążyła zareagować, ręce obsunęły mu się na jej piersi. Wyczuł okrągłe, dojrzałe, jędrne – i zacisnął na nich palce.