Ptak, którego nie było ( koniec mojej książki )
- Znowu się zamyśliłeś – głos Katarzyny kazał mu spojrzeć na nią.
- Czy to stan chorobowy, moja Kasiu? – zapytał. Jeszcze nie całkiem odeszło wspomnienie. Faktycznie… był smutny. Ale czy zamyślony?
- No nie! – roześmiała się. – Ale krążysz gdzieś daleko…. Zaraz zjemy bigosik. Humorek ci wróci.
- Ciekawy jestem jak go zrobiłaś… Pójdę po talerzyki po rybce. – Wstał i poszedł do pokoju.
Stał teraz przed stołem, i patrzył na niemal pustą butelkę wina. Ma jeszcze jedną – pomyślał. W głowie mu się kręciło, alkohol zaczął się dobierać do niego. Nie można go pić bezkarnie. Dobrze mu szło, ale… trochę przeholował. Koniecznie musi coś zjeść.
Zabrał talerze i wrócił do kuchni.
- Wyjmij czyste z tej szafki – wskazała mu głową.
Uczynił to, i zaniósł je do pokoju. Znowu wrócił do kuchni i usiadł za stołem.
- „Czy to prawda? – pomyślał. – Czy naprawdę kiedyś byłem dzieckiem?”
Katarzyna wciąż podgrzewała bigos, mieszała go.
A z Mateuszem zaczęło się dziać coś złego. Wstał nagle, i nic nie mówiąc, udał się do łazienki. Wyjął piersiówkę i wypił do dna. To samo uczynił z drugą.
Takie desperackie zachowanie zdarzało mu się niekiedy. Jakby chciał sprowokować los do odkrycia ukrytej karty, która mogła pozostać taką do końca, bo przecież nie wszystkimi kartami gramy; chciał sprowokować los do ukazania Katarzynie prawdziwej swojej twarzy, ale też i jej prawdziwej twarzy. A choćby to była tylko jedna z wielu twarzy, ale ostra, drapieżna, poddająca się emocjom, a niewiele rozumowi.
Musiał coś sobie i jej wyjaśnić. Że jest jedynie alkoholikiem, gburem, błaznem, i tak mu dobrze. Dlatego musi być sam. Bo nie ma kobiety, która by go zaakceptowała z całym bogactwem inwentarza.
Miał dość udawania.
Miał dość tej sielskiej rozmowy.
Przecież i Katarzyna udaje. Jest na pewno inna. Musi być inna.
Oboje grają jakieś rólki w zaściankowym teatrzyku, do którego pies z kulawą nogą nigdy nie zawita. Zamiast się spotkać i w milczeniu wypić pół litra, im się zebrało na rozmówki, na macanie się słówkami, udawanie głębokich znaczeń swych myśli, na przesyłanie mglistych znaków porozumienia.
To ohydne. Tak udawać. Tak – jakby prosić o litość, o to, by się lubić i – o coś jeszcze prosić, czego w słowach się nie wyrazi, tylko w płochym uśmiechu.
Ohydne! Ta próba oszukania samotności.
Czy ona tego nie widzi? Jacy są żałośni?
Mateuszowi zrobiło się niedobrze. W głowie zaczął się taniec, mdły, niedobry, zły.
Lecz musiał wrócić. Niech się stanie, co chce los.
Katarzyna siedziała już w pokoju. Mateusz podchodził do stolika, starając się iść prosto, lecz przy krześle go zarzuciło. Usiadł, i spojrzał na nią z mglistym wzrokiem. Próbował się uśmiechnąć.
Jej twarz była spięta, usta ściągnięte w linię; zdziwienie, rozgoryczenie? Milczała.
- Można? – dłonią pokazał na półmisek z bigosem.
- Oczywiście – jej głos był pusty.
Mateusz nałożył sobie dużą porcję. Z trudem przy tym zachował równowagę. Choć aż taki pijany nie był… A przecież wódka jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa.
Jadł, nie patrzył na Katarzynę, o niczym też nie myślał.
- Smaczny… - powiedział.
- … Jedz, jedz…- powiedziała, jakby chciała coś innego powiedzieć. Coś o jego pijaństwie.