Psychodeloman
- Stary, co ci? - Prosty siedział na podłodze, zasłaniając twarz rękoma.
- Hej, hej! - Dałem mu dwukrotnie lekko z liścia – Otrząśnij się! - podniosłem go z podłogi i posadziłem na kanapie. Prosty w jednej chwili ochłonął. Wyglądał jakby doznał oświecenia.
- Ubieraj się, szybko - zerwał się z kanapy.
- Ale dokąd...?
- Jak dalej jesteś głodny, to weź coś z lodówki. Ba! Możesz wziąć wszystko. Zaczekaj tu na mnie.
- Mam nadzieję, że wiesz co robisz - powiedziałem patrząc podejrzliwym wzrokiem, gdy wrócił z plecakiem i gitarą.
- Człowieku! Nigdy nie byłem bardziej pewny - zaśmiał się wręcz dziecięcym śmiechem.
- Patrząc na kurz na twojej gitarze, dedukuje że nie była ostatnio używana.
- To prawda, nie miałem dla niej czasu ostatnio... lecz stara miłość nie rdzewieje.
- Powiesz mi co planujesz?
- Po prostu jedź w swoją stronę, wytłumaczę ci wszystko w samochodzie - po tym jak wrzucił gitarę i plecak do samochodu, wszedł do swojego ogrodu i roztrzaskał wszystkie krasnale ogrodowe o chodnik. W przeciwieństwie do jego sąsiadów, oglądałem tą scenę z rozbawieniem.
- Nigdy ich nie lubiłem – wyjaśnił, kiedy wsiadł do samochodu.
Jechaliśmy w milczeniu prawie godzinę, a ja cierpliwie czekałem, aż Prosty podzieli się tym co siedzi w jego głowie.
- Zatrzymaj się tutaj - rzekł w końcu. - Między byciem nieszczęśliwym, a nie byciu szczęśliwym jest różnica. Ja zaś nie jestem szczęśliwy. Praca w firmie, despotyczna żonka, spotkania z jej nudnymi przyjaciółmi, domek z białym płotkiem i pieprzone krasnale w ogródku, nie czynią mnie to szczęśliwym. Czuje się... następną cegiełką w murze.
- Więc co zamierzasz robić?
- Nie wiem. I to właśnie jest najlepsze- roześmiał się.
Psychodeloman nie próbował go zatrzymać, a Prosty nie oglądał się za siebie, kiedy on odjeżdżał.
Howgh!
W górę i w dół, w górę i w dół. A raczej było to w gó-gó-gó-góre i w dóóóóóóóół. Za każdym razem, wjeżdżając pod górkę bałem się, że mój psychodelomobil nie da rady i zjedzie z powrotem. Wydawał też niewróżący nic dobrego, odgłos burczącego brzucha, który przeszkadzał mi w podziwianiu widoków. Wjeżdżając do miejscowości Czarna, ogarnąłem, że to nie był samochód tylko właśnie mój brzuch.
Nie spodziewałem się zbyt wielu bieszczadoturystów, jako że jest to koniec września, a nie lato. Niemniej jednak, miłośników cudownych jesiennobieszczadzkich widoczków nie brakowało. Widać było też wielu psyloturystów, zwabionych legendami łysiczkowych pastwisk. Psylocybinowe El Dorado.
Zatrzymałem się pod barem o pięknej nazwie "Smocza jama". Szczerze mówiąc, ten bar nawet wyglądał na smoczą jamę. Drzwi otwarły się szybko, a przez nie wybiegł facet, po to żeby zaraz podziwiać swój obiad w pozycji wypiętej pochylonej. Schabowy, ziemniaki z koperkiem, buraczki i piwo Leżajsk.
Bar wyglądał sympatycznie na mój gust, a kłęby dymu uciekające przez otwarte drzwi dodawały klimatu. Przed wejściem słyszałem z środka gwarne rozmowy i głośne śmiechy. Po przekroczeniu progu tego minus pięciogwiazdkowego lokalu, uderzyła mnie grobowa cisza. Gdy przyjrzałem się obecnym, dostrzegłem różnice między nimi, a mną i haftującym kolesiem. To był bar tubylców. Brodate rumcajsy badały mnie wzrokiem od stóp do głów. Mimo tego, że miałem założone ciemne okulary, czułem, że oni widzą moje rozszerzone źrenice. Rozsądny człowiek natychmiast by wyszedł i poszukałby jakiegoś bardziej turystoprzyjaznego baru. Ale ja nie byłem rozsądny. Pierwszy krok. Drugi, trzeci, czwarty. Jakiś chłopodąb stanął, zagradzając mi drogę. Chwila badania się nawzajem, niczym w westernach. Sprawdzian wytrzymałości psychicznej. Proszę przepuść mnie, zanim zmiękną mi nogi. Proszę przepuść mnie zanim zmiękną mi nogi. Proszeprzepuśćmniezanimzmięknąminogikurwamać.