Podróż z uśmiechem wyjętym z torebki poezji
owym baloniku? I tym sposobem jesteśmy już w Pile... ... Dawno wyjechaliśmy z Piły – jesteśmy bliżej niż dalej, a mogę nawet powiedzieć, że jesteśmy już prawie w Koszalinie, bo jeszcze tylko 30 minut drogi. Krajobraz za oknem robi się coraz bardzie miejski. Wszyscy, jak jeden mąż, pousypiali, albo przynajmniej podrzemali przez dłuższy czas. Nie jestem wyjątkiem. Dziadek jeszcze do niedawna studiował soje mapki pamiętające z pewnością dawne czasy. Szukaliśmy, szukaliśmy, ale nie znaleźliśmy ulicy, na której mieszkają Ci znajomi, u których mamy nocować. Po dłuższym zastanowieniu babcia z dziadkiem doszli zgodnie (o dziwno) do porozumienia, że na mapie jest jeszcze stara nazwa ulicy. Mnie pozostaje mieć tylko nadzieję, że jakoś tam jednak dzisiaj dotrzemy... Po „połamaniu sobie głowy” na kilku zadaniach na myślenie, wypadałoby trochę odpocząć, ale co tam – w końcu to dziadek je za mnie rozwiązał. Babcia w tym czasie odrobinę sobie pokimała, przechylając się z każdym „gibnięciem” pociągu coraz bardziej w moja stronę – scena niczym z busika tylko role inaczej obsadzono. Takie to są uroki spania w pociągach. Jak się najadło kanapek to teraz trzeba odpocząć i przespać się. Fryzurki też mamy takie jakieś zmęczone i wcale nie wytarmoszone przez wiatr (mimo przeciągów), ale przez ocieranie się o oparcia byle by tylko zabić śpiocha. Każdy orze jak może, choć jak spanko było tak jest. Przynajmniej już nie pada i nawet słoneczko się do nas uśmiechnęło. Jednak szybko się okazało, że jest to uśmiech ironiczny, bo już zaszło. Nareszcie dobiliśmy do upragnionego Koszalina. Pogoda niezbyt ładna, ale nie ma, co narzekać. Nic nie szkodzi, że po ujściu kilku kroków zaczęło dość intensywnie padać. Trzeba również pamiętać, żeby przed wyjazdem nie trudzić się sprawdzaniem pociągów powrotnych, bo i tak wszystko będzie sprawdzone jeszcze 5 razy po przyjeździe. Przydałoby się trochę wiary w człowieka, ale skoro nie ma, to trzeba tachać ciężkie torby przez pół osiedla w deszczu. Każdy człowiek to atleta, więc da radę. Nie ważne, że jest się później jak dętka i że odciski na dłoniach zostaną chyba przez 3 dni, nie mówiąc już o kompletnej niemocy w rękach – przez którą nie można było normalnie zjeść obiadu, jak człowiek. Oczywiście, jak na dobre małżeństwo przystało, babcia z dziadkiem potrafią prowadzić długie dysputy na każdy, nawet najdrobniejszy temat. Każde jest przekonane o swojej racji i nie ma na nich bata. Jedno mówi, że autobus jest stamtąd, drugie mówi, że gdzie indziej. A ty stój człowieku i czekaj – nie dane jest Ci się odezwać. W rezultacie idzie się przez pół osiedla gęsiego, bo jeden nie nadąża za drugim. Dotarcie do celu było okupione wielkim wysiłkiem i lekkim szarpaniem nerwów – istny maraton do pokonania. Z tym jednak wyjątkiem, że tu nie było ważne, kto pierwszy dotrze do bramy, ale kto pierwszy ją w ogóle znajdzie. I idzie taki biedny turysta, co, to pierwszy raz w dużym mieście i się błąka. Ale nic... cel został osiągnięty (choć to graniczy raczej z cudem). Żeby tego wysiłku było jeszcze mało, to okazało się, że jakimś magicznym sposobem trzeba znaleźć w sobie ukrywane pokłady energii (nie wiem tylko, gdzie się one zagnieździły – chyba w małym palcu u nogi, bo słabo ciągnęły tą torbę na to trzecie piętro). To chyba siostra dodała mi skrzydeł, bo zadzwoniła jak byłam w połowie czołgania się na górę. Następnie było powitanie, znów obiadek (niepotrzebnie objadałam się kanapkami – no i masz babo placek). Przy stole również nie obyło się bez żywej dyskusji na frapujące nasze społeczeństwo tematy: choroby (już się czuję jakoś nieswojo... i jakby gorzej widzę – to na pewno jaskra! Pewnie czeka mnie operacja, którą wcześniej omawiano! I dlaczego ja znów nie słuchałam?), kaczki (te z grypą i bez – choć te drugie też są posądzane o pewien rodzaj szaleństwa) i religia (o ile mnie pamięć nie myli, to nie powinno się poruszać tego tematu