Nowy Początek cz.III
- Cisza – nakazał Lothalt.
– Żadnych rozmów.
Jechaliśmy w milczeniu oczekując w napięciu
na nieuniknione. Coś się do nas zbliżało. Wyraźnie słyszeliśmy szelest
poruszanej roślinności. Musiałem przyznać, że moja nowa kompania potrafiła
trzymać nerwy na wodzy. Nikt nie podejmował żadnych działań, wyraźnie czekali
na rozkazy Lothalta. Przyjąłem ten fakt z ulgą, gdyż ostatnią rzeczą jakiej nam
teraz brakowało to panika. Wszyscy karnie trzymali się w szyku. Nie wiem jak
Lothalt odnajdywał drogę w takich warunkach, lecz postanowiłem zdać się na jego
intuicję. Widziałem, że reszta ufa mu bezgranicznie. Dostrzegłem zarysy
sylwetek poruszające się wokół nas. Nie widziałem ich wyraźnie, lecz z
pewnością przypominały ludzkie. Chyba rzeczywiście mieliśmy do czynienia z
nekromantą.
- Dlaczego nie atakują?–
Gretian przerwał ciszę.
- Widać zaklęcie
Vaynekana nie pozwala im się zbliżyć – odpowiedział mu Lothalt.
- Nie utrzymam go
długo. Nie wiem ile czasu nam zostało – rzekłem zgodnie z prawdą.
- Musimy wyjechać z tej
cholernej mgły. Przed zmierzchem powinniśmy dotrzeć do osady. Na otwartym
terenie będziemy mogli stanąć do walki. Wytrzymasz tak długo Vaynekanie?
- Spróbuję –
odpowiedziałem. Nie miałem jednak pewności czy mi się uda.
Następne godziny ciągnęły się niczym
wieczność. Najgorsze jest oczekiwanie na to, co nieuniknione. Ku uciesze
wszystkich mgła zaczęła się przerzedzać. Wyjechaliśmy z gęstwiny na polane,
gęsto porośniętą wrzosem. Na jej środku stało kilka drewnianych chat.
Zmusiliśmy konie do galopu, by jak najszybciej znaleźć się wśród zabudowań. Tam
z pewnością będziemy mieli większą szansę na obronę. Gdy dotarliśmy na miejsce
zsiedliśmy z koni, te pozbawione jeźdźców uciekły w popłochu. Dobyłem miecza, reszta
poszła w moje ślady, zdjęli z pleców swe tarcze. Stanęliśmy w kręgu plecami do
siebie, gotowi na wszystko. Myślałem przez chwilę, czy nie uaktywnić kolejnego
zaklęcia. Ryzykował bym wtedy, że opadnę z sił, lecz dzięki temu zyskali byśmy
trochę czasu. Stwierdziłem jednak, że lepiej będzie gdy w tej walce użyję
miecza. Gdybym miał tylko więcej czasu to przygotował bym obronę, której nie
dało by się sforsować. Czasu jednak nie mieliśmy. Z lasu poczęły wyłaniać się
postacie, było ich kilkadziesiąt, zaczęły nas okrążać. Mimo zapadającego powoli
zmroku widziałem je dokładnie. Może kiedyś były ludźmi, lecz teraz przypominały
ich tylko z sylwetki. Ich ciała były w zaawansowanym stadium rozkładu, mimo to
poruszały się bardzo zwinnie i szybko. W milczeniu czekaliśmy na konfrontację.
Nadbiegały. Z ust ciekła im ślina zmieszana z posoką, twarze wykrzywiał grymas
wściekłości i bólu. Gdy pierwszy z nich znalazł się w zasięgu mego miecza,
wziąłem potężny zamach, ciąłem z góry rozpłatując mu czaszkę. Czarna śmierdząca
krew opryskała mi twarz. Wyszarpnąłem oręż z ciała nieumarłego i ciąłem
następnego przez pierś. Żebra chrupnęły pod wpływem uderzenia, ciało bezwładnie
osunęło się na ziemię. Nadciągali następni. Pięciu biegło na mnie.
Przeskoczyłem przez truchła by mieć większą swobodę ruchu. Nagle przy mym boku
pojawił się Astenen, oddychał ciężko wyraźnie zmęczony. Razem natarliśmy na
zbliżającą się grupę wrogów. Astenen powalił dwóch za pomocą tarczy, dobiłem
ich przebijając obu czaszki. Jeden zaszedł mnie od tyłu i wbił zębami w mój
bark. Krzyknąłem, wypuściłem miecz z ręki. W tym czasie Astenen uporał się z
dwoma przeciwnikami i ruszył mi z pomocą. Szarpałem się, próbując zrzucić
napastnika z pleców. Bezskutecznie. Czułem ciepłą krew spływającą po mym
ramieniu. Nadbiegający Astenen rzucił swym mieczem trafiając istotę na mych
plecach prosto między oczy. Wyswobodzony z uścisku podniosłem broń i
rozejrzałem by zorientować w sytuacji. Reszta drużyny zmagała się ze sporą
grupą. Radzili sobie jednak doskonale, atakujący padali pod gradem ciosów.
Ruszyłem w ich stronę. Przełożyłem miecz do lewej ręki, gdyż prawą miałem zbyt
dotkliwie pogryzioną. Rana paliła mnie żywym ogniem, pot zalewał oczy. Gdy znalazłem
się w odległości kilkunastu kroków od walczących, stało się coś
niespodziewanego.