Miecznik (II)
-Drugiej. –Krak uśmiechnął się lekko – Z mistrzami miecza nie walczę.
-To wszystko? -Zapytał książę dość zadowolony z bliskiej zawarcia transakcji.
-Każdy mag, szaman inni tacy, to kolejne monety.
-Rozumiem, to jak mistrzu – Lesław rozłożył dłonie – przyjmujesz zlecenie?
-Przyjmuje – powiedział miecznik odwracając się do wyjścia – Ale z jednym warunkiem.
-Tak?
-Na srebrną tacę nie masz co liczyć. – rzucił nie odwracając się nawet a po chwili z korytarza dobiegł jeszcze jego lodowato wręcz zimny, bo wiejący chłodną prawdą głos. – Mam od tego worek.
***
Deszcz padał zawzięcie. Gęsto i celnie zalewał miasto rzęsistymi kroplami jak salwa elfich łuczników. Nawet psy pochowały się w zaułkach i korytarzach bojąc się zmoczyć sierści pełnej pcheł. Mistrz miecza siedział pod daszkiem osłaniającym wejście do wyższego zamku. Na kolanach trzymał swój długi półtorak. Książę wyprawiał ucztę dla swych wasali oraz kilku innych książąt i kupców z którymi prowadził interesy. Zadaniem Kraka było dokładne obejrzenie wszystkich przybywających na wypadek gdyby wśród nich znalazł się zabójca. Było to raczej niemądre, bo nie było możliwości by mistrz miecza rozpoznał tego zabójcę już przy wejściu. Nawet Lesław musiał zdawać sobie z tego sprawę. Tak więc bardziej prawdopodobnym wydawało się, że książę zwyczajnie straszy gości. Obecność Kraka była komunikatem. Ostrzeżeniem – Patrzcie, broni mnie zawodowy mistrz mieczy. Kraka nie obchodziło to ani trochę. Był zajęty przeglądaniem planów zamku, zmian wart, listy strażników i przede wszystkim listami z pogróżkami. Wszystkie pozostawione były bez podpisu, sygnowane jedynie pieczęcią w czarnym laku z wizerunkiem jakiegoś ptaka, który na pewno nie był orłem ani złotym sokołem Lesława. Równe literki wskazywały na kogoś piszącego dość często. W każdym razie, listy nie miały kleksów ani błędów gramatycznych, ortograficznych. Słowem żadnych, które zdarzały się przeciętnym zamachowcom. Trzy listy zawierały pogróżki zwykłe dla takich pism. Żeby książę nie okradał chłopów, nie bezcześcił wiary i tym podobne. Krak sądził, że to tylko tani wybieg. Że zamachowiec ma inne powody. W czwartym mistrz znalazł jeden interesujący akapit.
„(…) Tedy książę taki jak Ty, winien mieć się na baczność, bo krzywdy tak chłopskie i mieszczańskie jak i moje własne pomszczone będą. I chociaż je ręką cudzą uczynić żeś postanowił, to takimi samymi krzywdy ręką cudzą a nie własną Ci odpłacę. Bo nie zasługuję na dokonanie żywota w spokoju ten rolnik, co ziarno cudze dla korzyści zboża swego, nie wyrosłego pali.”
Ten kto stał za zamachami, musiał doznać od księcia krzywdy która uraziła go bardzo personalnie. Krak nie wierzył by książę nie pamiętał takiego zdarzenia… zwłaszcza że drugą stroną zatargu była osoba bez wątpienia nietuzinkowa. Chyba żeby żadnej krzywdy ani osoby nie było. Ta myśl zgasła niemal tak szybko jak rozbłysła. Siedemdziesiąt wygórskich złotych to zbyt duża suma dla takiego zapadłego zameczku jak ten, by pozwalać sobie na wynajmowanie mistrza mieczy jako straszaka. Należy raczej skupić się na krzywdzie której rzekomo doznał zamachowiec.
-Pytanie tylko, jakiej krzywdy… - szepnął sam do siebie miecznik pogrążając się we własnych myślach.
-Mieczniku – baryton dochodził ze sporej wielkości zamkowej sieni. Mistrz miecza odwrócił się. Przed drzwiami stał wysoki mężczyzna, jeden z mniej znaczących rycerzy. Na co dzień południowiec widywał go raczej w kolczudze i zbroi, toteż wyglądał dość pokracznie gdy narzucił na siebie opiętą na zachodnią modę szatę zwaną cotehardią.