Miecznik (II)
Nieruchome spojrzenia mężczyzn spotkały się i tarły ze sobą kilka długich minut. Gdyby ktokolwiek obserwował tą sytuację z pewnością napisałby później, że był to jakby pojedynek w którym potężne dwie wole krzesały w powietrzu iskry i grzmoty słychać było w powietrzu. Nikt jednak tego nie zauważył. Może tylko starszy kmieć rzygający do kubła w kącie, ale on nie będzie tego jutro pamiętał… zresztą i tak nie umie pisać. Po tej długiej chwili oberżysta uśmiechnął się paskudnie i wyciągnął dłoń poznaczoną bliznami przez ladę. Brakowało jej jednego palca.
-Zwą mnie Jerzy.
Miecznik wstał i uścisnął dłoń nieprzyjemnego szynkarza. – Krak –stęknął bo poczuł jakby wsunął prawicę w imadło. Wysoki karczmarz roześmiał się jeszcze raz, tym razem tubalnie i szczerze. A później rozkaszlał, załzawiając swoje niegdyś niebieskie, przekrwione oczy.
-Dawnom nie widział tu takich jak Ty… ale widać jesteś bracie swój chłop. – przerwał na chwilę by zdzielić po łbie pijanego mieszczanina i dolać piwa chłopu, który ledwo trzymał się na nogach. – Mniemam – kontynuował gdy tylko skończył – że przylazłeś tu bo chcesz zasięgnąć języka, co bratku?
Krak skinął głową dalej sącząc miód. Ten parszywy karczmarz zdawał się coraz bardziej interesującą osobą.
-Ha! – zakrzyknął wysoki mężczyzna za ladą uderzając w nią silnymi jak imadło dłońmi. – Nic się kurwa w tym fachu nie zmieni, co? – zaśmiał się cicho, tym razem chyba do siebie – Ale do rzeczy, co chcesz wiedzieć?
-Kim są złotoroby? – Jerzy przysiadł na wysokim stołku który miał podszykowany pod ladą na takie chyba chwilę.
-To banda alchemików, jakiś pseudo-magów i złotników. Cholera wie tak naprawdę skąd się wzięli, kto ich uczył i tak dalej. Grunt, że młody książę jakoś ich znalazł i sprowadził do nas. – wyciągnął na ladę złocony kufel z przykryciem, w całości obłożony kamieniami szlachetnymi dużo droższymi niż cała oberża i jej klienci i nalał do niego stojącego na stole miodu i łyknął potężny łyk by zaraz po nim rozkaszleć się na dobre. Krak starał się nie dać po sobie poznać zaskoczenia. Ten karczmarz musiał być człowiekiem z niesamowitą historią. – Widzisz, nie jesteś stąd… Zamek od kilku pokoleń popadał w ruinę. Cała ta cholerna rodzina książęca… szkoda gadać. Banda kretynów. Ale Lesław… - karczmarz uśmiechnął się pomiędzy kaszlnięciami – Chłopak od małego wydawał się jakiś bardziej rozumny. Odkąd stary padł na jakimś polowaniu i Lesław jest głową rodu, ludzie na zamku, podgrodziu… jest nam lepiej. Nawet ludzie ze Złocy przestali chodzić w dziurawych butach.
-Ze Złocy?
-Jesteś bardzo nietutejszy… i chyba za młody. Przedstaw sobie, że najemnik powinien najpierw dowiedzieć się wszystkiego o terenie w którym przyszła mu robota. – Jerzy splunął i nachylił się nad ladą – I to nie od jakiegoś karczmarza…
-Nie jestem najemnikiem. – zawahał się na chwilę – No… nie do końca. Więc co z tymi Złocami?
-Każdy książę w tym kraju ma zamek, wioski, ziemie książęcą z zasobami i miasta którymi się opiekuje, tak?
-Jestem tu od niedawna…
-Jesteście coraz głupsi – skwitował go karczmarz i kilkoma haustami pochłonął całą zwartość kufla. – Miasta w każdym razie są raczej wolne. Mają swoje rady i tak dalej… książę może je co najwyżej o coś prosić, oferować, rozumiesz?
Krak skinął głową. Kątem oka dostrzegł, że wielki bębniarz akrobata runął właśnie z krzesła prosto na brodatą gębę. Muzyka, jeśli można ją tak nazwać, ucichła na chwilę i ktoś starał się zebrać solistę z zaplutych desek. Po kilku nieudanych próbach wreszcie odciągnięto nieprzytomnego na bok sali a bęben przechwycił inny łażący zygzakiem mężczyzna i znów rozpoczął się pijacki warkot. Południowcowi aż ciarki przeszły po plecach.