Miecznik (II)
-Ale ze Złocami zaczyna być inaczej. Lesław praktycznie ma w kieszeni całą radę i połowe kupców. Wszyscy coś mu zawdzięczają. Pieniądze, kontrakty, domy… On samojeden rozruszał tu wszystko, bo samojeden uruchomił te cholerne kopalnie i ściągnął tu złotorobów. Nawet Złota Wola niebawem podporządkuje mu się w całości…
Krak znów skinął głową a Jerzy kontynuował.
-Dlatego ludzie go tu kochają… - mówił karczmarz gdy nagle na chyboczący się stół wlazł pijany chłop wrzeszcząc wniebogłosy – Jebać księcia Lesława! – po czym chyba brakło mu tchu, bo stoczył się na ziemię i padł jak bela. Oberżysta westchnął.
-Oprócz chłopów. Ale wiadomo jak jest z chłopami… zresztą, teraz coraz więcej z nich zamiast robić na polach, jest wysyłana przez Księcia do kopalni. Nie wszystkim się to podoba, toteż nie wszyscy idą tam po dobroci. Ale to tylko chłopi.
-Tylko chłopi – potwierdził Krak zastanawiając się nad tym, czy ktoś jeszcze mógłby stanowić w tej okolicy jakiś problem. Po dłuższym namyśle zapytał jeszcze o jedno.
-A Giedysztor? – karczmarz tylko wzruszył ramionami.
-Nie widzieliśmy go już ze cztery lata. Siedzi w wieży całymi dniami, nigdzie nie wychodzi, mimo próśb. Książę chodzi do niego sam kiedy czegoś potrzebuje. Tyle wiem.
***
-Oczekiwałem Cię mistrzu miecza. Bardzom szczęśliwy, żeś wreszcie raczył dotrzeć.
-Nasz klient nasz pan – skłonił się sarkastycznie Krak wypowiadając powiedzonko znajomego Niziołka, który handlował fajkowym zielem w Antorze. Książę nie należał do najwyższych. Nie był też szczególnie postawny jak przystało na księcia Wygórza. Fakt, że nie miał prezencji, dopełniał tylko wizerunku miejskiego sprzedawcy wołowiny czy wioskowego nauczyciela, który roztaczał wokół siebie Lesław. Pozory jednak, jak zdążył się już przekonać miecznik w swoich podróżach, bywały mylące. Mistrz był gotów nawet zaryzykować stwierdzenie, że nie było w nim nic książęcego… choć właściwie nie widział zbyt wielu książąt wyglądających odpowiednio godnie na swój stan. Lesław sięgnął po puchar z winem stojący na rzeźbionym biurku z polowskiego drewna. Puchar dużo mniej zdobny i drogi niż ten który widział u szynkarza w Pędzącym Jaguarze.
-Mam problem – powiedział chrapliwym, słabo słyszalnym głosem władca i siorbnął długi łyk wina. Krak nie odpowiedział. Wiedział, że ludzie z pozycją nie lubią gdy się im przerywa. Zwłaszcza, gdy robią efektowne pauzy w których tak lubuje się nowoczesna szlachta. Zdaniem Kraka, zwyczajnie nasłuchali się zbyt wielu minstreli. –Dużo mnie kosztowało znalezienie mistrza mieczy… choć poprawdzie – zmierzył południowca surowym spojrzeniem pełnym niewygórowanej oceny - …spodziewałem się kogoś miary Dyksynta.
-Królobójcy? – zapytał Krak z lekkim uśmiechem – Jego już nie uznaję się za mistrza mieczy… to banita. - monarcha uniósł brew pytająco. Notowania Kraka w jego małym umyśle zdawały się lecieć na łeb na szyję jak ceny żywca na Antorskiej giełdzie. Krak szybko rozpoznał to spojrzenie i uciął lodowatym głosem – Zresztą nieważne. Dyksynt nie żyje.
-Czyli jednak da się was zabić…? – twarz księcia zeszpecił nagle lekko sadystyczny uśmiech. Południowiec poczuł niezmierną ochotę by pozbawić go tego skrzywienia twarzy razem z głową. Nie mógł sobie jednak na to pozwolić. Mistrz miecza ma walczyć za królów i książęta, nie ich zabijać. Dyksynt wyraźnie nie rozumiał tego założenia ubijając polowskiego króla. Dlatego nie żył.
-Strzała ugodziła go w plecy w północnym Antorze. – zastanowił się chwilę - …albo bełt, nie jestem pewien.