Miecznik (I)
Przenocowali pod lasem. Miasteczko stało ledwie kilkadziesiąt metrów od nich. Było chłodno i byli zziębnięci od deszczu. Pewnie dlatego objął dziewczynę ramieniem. Pewnie dlatego do niej przylgnął. Bo tak było trzeba. A może on też tego potrzebował? Samotny odkąd pamiętał. Zresztą… to też nie miało żadnego znaczenia. Zwłaszcza teraz. Wtuliła się w niego bez słowa.
-On… on był dla mnie... wszystkim – powiedziała w środku nocy. Nie obudziła go, bo oboje nie mogli zasnąć. –Miałam tylko jego… Dlaczego…? – załkała cicho.
-Świat nie jest sprawiedliwym miejscem. – wyszeptał patrząc w niebo. Było ciemne, czarne… bez gwiazd. Zapowiadała się chmurna, jesienna noc.
-Nie martw się… wszystko..- zawahał się nie bardzo wierząc w wypowiadane słowa. Ale tak było trzeba. –Wszystko będzie dobrze. – dokończył. Podziałało. Uspokoiła się i zasnęła w jego ramionach a on, pomimo że się nie znali,.. Mimo tego, że tak wielu czuło przed nim strach, dopiero teraz doznał tego uczucia. I ogarnął go spokój. I… duma. Nareszcie poczuł się jak mężczyzna.
Nazajutrz wjechali do miasta. Złota Wola nie był metropolią, ale na tle miasteczek północy prezentowała się godnie. Zbudowana z drewna i kamienia, niezbyt tłoczna, niezbyt brudna. Zaopatrzona w trzy karczmy i mały garnizon pełniący tu też funkcję więzienia wręcz promieniowała spokojem. Krak zostawił kobietę przy karczmie, dał jej pieniądze – na wszelki wypadek – i pojechał załatwić swoje sprawy. Podjechał do garnizonu. Na schodach, strugając patyk siedział strażnik miejski w kapalinie wymalowanym w błękit i szkarłat Wygórza, ze złotym sokołem księcia Lesława na piersi. Mistrz mieczy zeskoczył z konia i przywiązał go do słupa. Gdy wchodził po skrzypiących schodach do środka, gwardzista omiótł go podejrzliwym spojrzeniem. Krak nie wiedział, czy to ze względu na wiszące przy pasach miecze, czy na wymięty, ubłocony strój. Wszedł do dużej izby gwarnej od rozmów strażników jak i awanturujących się kieszonkowców i ich ofiar. Mistrz mieczy zarzucił brudny wór na plecy i sprężystym krokiem, bujając się na boki przebił przez tłum w kierunku drzwi z ciemnego drewna. Zatrzymał go starszy gwardzista w nowym kaftanie.
- Hola, z czym idziesz?! – wychrypiał zmęczonym acz twardym głosem. Ciemne oczy mistrza wwierciły się w pooraną zmarszczkami twarz rozmówcy.
-Mam sprawę. – poprawił worek na ramieniu – Do kapitana.
-Słucham? – nie dał się zwieść starzec. Krak już czuł że nie pójdzie gładko.
-Doszły mnie słuchy, że macie problem ze zbójami. - Kapitan skrzywił usta ni to w uśmiechu ni to w boleści.- I, że jest za paru nagroda… Może więc przejdziemy do gabinetu, żeby… hmmm… porozmawiać o tym problemie..? – starszy kapitan potarł dłonią kilkudniowy, biały zarost i wsparł ręce na biodrach.