Matka Herezji - Rozdział I
n w odpowiedzi rzucił na stół jakiś plik dokumentów. - On albo my! Werterheusen rozwinął rulon. - To podziemia Świątyni. - Wyjaśnił Aragon. Jego siwa, równo przystrzyżona broda dodawała mu arystokratycznego wyglądu. Zdawało się, że w tej chwili jest głosem całego zakonu. - Ten długi, wąski korytarz doprowadzi nas do sypialni Papieża. - Wydaje mi się, że jeszcze za wcześnie na tak drastyczne kroki. Złowrogi szmer rozniósł się po całej komnacie. Werterheusen w porę zorientował się co się dzieje. Błyskawicznie zerwał się z krzesła. Przewrócił stół roztrzaskując go na kawałki i wyszarpnął miecz z pochwy. - Przecz zdrajcom! Wycofywał się krok po kroku aż plecami oparł się o ścianę. W tej samej chwili żyrandol, który wisiał tuż nad stołem spadł z chrzęstem w miejsce, gdzie jeszcze kilka sekund wcześniej stał Werterheusen. Rycerz kątem oka dostrzegł przecięte sznury zwisające z sufitu. Wszystko było przygotowane na wypadek jego oporu. Pozostali rycerze w milczeniu dobyli broni i z zawiścią w oczach ruszyli w jego stronę. Werterheusen wiedział, że w tej bitwie nie ma szans. Nikt nie zaważył dziwnego cienia wolno sunącego po ścianie a ci, którzy go dostrzegli nie zwracali na niego uwagi myśląc zapewne, że to tylko jeden z cieni rzucanych przez sztuczne oświetlenie komnaty. Przecież znajdowali się kilkanaście metrów pod ziemią. - Wypruję flaki każdemu kto się tylko ruszy! - Napastnicy stanęli na chwilę i zaskoczeni spojrzeli po sobie. Co prawda Werterheusen poruszał ustami ale to nie był jego głos. On nie wydał z siebie żadnego dźwięku a słowa pojawiły się w ich głowach z niewiadomego źródła. Rycerz Kościoła skorzystał z dezorientacji przeciwników i z obnażonym mieczem w dłoni rzucił się w sam środek rycerzy. Stanął oko w oko z Aragonem. Ten w porę odzyskał świadomość tego co się dzieje. - Zdechniesz psie! Werterheusen w odpowiedzi ciął mieczem ale napotkał opór w postaci oręża przeciwnika. Spróbował ponownie ale starszy rycerz wytrącił mu broń z ręki i uderzył go pięścią trzymającą miecz. Na skórzanej, nabijanej ćwiekami rękawicy pozostał krwawy ślad. Werterhesuen nie spodziewał się takiej siły ciosu. Upadł na ziemię i pojechał kilkanaście centymetrów rozrywając sobie płaszcz na strzępy. Nawet nie miał czasu sprawdzić obrażeń, czuł tylko ból nosa i szczęki - domyślił się, że są złamane. Teraz wszyscy rycerze ponownie ruszyli w jego stronę. Spróbował sięgnąć po miecz ale broń wbiła się aż po samą rękojeść w futrynę drzwi. Nie mógł go dosięgnąć. Zdążył tylko wydobyć sztylet z za cholewy buta gdy pierwszy ze zdrajców go dopadł. Ostre jak brzytwa ostrze było skierowane w krtań ale Werterheusen instynktownie przeturlał się w bok a jego ręka wystrzeliła błyskawicznie gdy napastnik zgiął się po uderzeniu. Ostrzę sztyletu wbiło się w gardło zdrajcy. Ten wypuścił broń, która wbiła się w ziemię tuż obok ucha Werterheusena. Miał szczęście. - "Gdybym tylko chwycił ten miecz - nauczyłbym was moresu." - pomyślał ale nie miał takiej możliwości. Przymknął oczy a gdy je ponownie otworzył zobaczył nad sobą kolejnego pałającego chęcią mordu napastnika. Kopnął go z całej siły w podbrzusze, po czym wsunął nogę między jego stopy i go przewrócił. Tamten próbując uchronić głowę przed uderzeniem nadział się na własną broń. Krew z przebitej piersi chlusnęła w twarz Werterheusena. Rycerz nic nie widział. Nagle w swojej głowie usłyszał dziwny szept. Nie znał tego języka, umiał się porozumiewać z różnymi obcokrajowcami, w Zakonie nauczył się wielu języków. Ten był mu obcy ale kilka słów miał podobnych do znanych mu języków. Miał znaleźć się pod ścianą. Postanowił zaryzykować. Ale jak na Boga miał się tam dostać? Przecież nic nie widział. Słyszał tylko krzyki napastników. Widać nie wiedzieli co robić. Kodeks zabraniał zabijać bezbronnych nawet rycerzy a niewidomy także był bezbronny. Jeden z napastników pochylił się nad leżącym, żeby przetrzeć mu oczy a ten błyskawicznie wyrwał mu sztylet z za pasa i wbił mu w oko. Rycerz zawył z bólu i zatocz