Kameliowa kariatyda, czyli opowieść o niespełnionej miłości
naprzeciwko park miejski należący kiedyś do elity ogródków jordanowskich straszył dzisiaj połamanymi ławkami, zaśmieconymi i dzikimi kępami chwastów porośniętymi trawnikami, które dawniej poprzecinane były ceglanym kruszywem wysypanymi alejkami. Koślawie nieszczęśliwe, z pokrzywionymi przez lata konarami drzewa starały się sięgnąć nieba wypuszczając w górę rachityczne, bladozielone pędy. Gęste zarośla z pietyzmem kiedyś dobieranych krzewów kryły w swoich wnętrzach połamane resztki ławek, całe sterty puszek po piwie, butelek ze zmytymi przez wilgoć etykietkami i celofanowych torebek po chipsach ziemniaczanych. Tu i ówdzie poniewierały się puste opakowania tanich papierosów, a nawet, niezbyt starannie ukryte pod najniższymi gałęziami, użyte w miłosnym pośpiechu, brudnokremowe prezerwatywy. Kolczaste badyle rosnącego nadal na środku klombu krzaka róży raziły nieprzyzwoitą nagością i nie stanowiły żadnej ochrony dla wystawionego na pośmiewisko jakby purpurowoczerwonego kwiatu, którego ciężko pochylona główka resztkami sił trzymała się na złamanej szypułce. Odcisk w wilgotnej, zapleśniałej ziemi wskazywał na psią łapę, która opierając się ciężko o pozornie niełamliwą podporę uszkodziła nieprzygotowaną na taki ciężar, wysuszoną gałązkę. Chwilę trwało aż napięta z wysiłku, szarozielona, z dwoma wypukłymi żyłami nerwów poznaczonymi listkami, nie wytrzymała i z bolesnym drżeniem pozwoliła skłonić się krwią nabiegłemu od bólu kwiatu. Rozdzierający ciszę jęk łamanej gałązki sprawił, że nieruchomo w gwarze ulicy trwające drzewa poruszyły konarami i zatrzepotały pokurczonymi od suszy, szarożółtymi liśćmi. Siedzący na ukrytej w cieniu ławce starzec spojrzał z niepokojem w niebo jakby szukał na nim zapowiedzi nadchodzącej ulewy. Stalowoszare chmury, płynące leniwie nad dachami chylących się pod ciężarem przeżytych epok kamienic z naprzeciwka nie kryły w sobie deszczu jedynie brzemienność jakąś przygnębiającą. Zdziwiony nagłym szumem liści podniósł stojącą na asfalcie tuż obok, w gazetę zawiniętą butelkę, w skupieniu uniósł ją do ust i przymykając oczy wypił łyk, po czym otarł wierzchem dłoni niewidoczne w gąszczu niechlujnego zarostu usta, skrzywił się z niesmakiem i odchyliwszy rąbek postrzępionej gazety półgłosem odczytał coś z brunatnej etykietki. Zupełnie niespodziewanie z kępy rosnących tuż za ławką krzewów wyłoniła się jakaś postać. Rzucając za sobą długi cień zbliżyła się do trzymającego nadal w ręku butelkę włóczęgi, który zaniepokojony podniósł głowę i przesłaniając dłonią oczy mruknął coś niezrozumiale po czym zaszurał obłoconymi butami i pochylił się w przód jakby chciał wstać. - E, e... jakiś paluch z czarno polakierowanym paznokciem pojawił się tuż przed jego twarzą. Gładko wygolona głowa, czarne skórzane spodnie i takie sznurowane wojskowe buty, rozpięta prawie do pasa szaropopielata koszula, na szyi gruby łańcuch z zawieszonym na nim czarnym krzyżem nazi