Kameliowa kariatyda, czyli opowieść o niespełnionej miłości
Kamienica przy ulicy Klonowej trzynaście nie wyróżniała się niczym spośród innych z nią sąsiadujących. Na przechodniu, który przypadkiem znalazł się w tej, dawniej modnej, części miasta rząd brudnych, pokoślawionych i nieprzychylnością upływającego czasu poznaczonych kamienic nie robił wrażenia. Nikomu nie przyszłoby do głowy aby, omijając powykrzywiane płyty chodnikowe i błyskające odbiciami stalowego nieba kałuże, spojrzeć w górę i odszukać w szrościach brudu dawną świetność stworzoną wprawną ręką murarza, który pracując pod czujnym okiem architekta stworzył pełną niespodziewanego piękna fasadę. Kamienica z numerem trzynaście była niższa o prawie całe pół piętra od sąsiadujących z nią budynków mimo, że strzelistymi wieżyczkami optycznie podwyższony, spadzisty dach miał za zadanie zatuszowanie tej różnicy. Nad mieszczącymi się w części parteru dwoma sklepikami wznosiły się trzy piętra, które od poddasza oddzielał ozdobny gzyms zachowany nieomal niezmieniony mimo, że bogate girlandy egzotycznych kwiatów trochę przywiędły i przypominały latami w rekwizytorni teatralnej przechowywane bukiety. Zamknięte okiennice i opuszczone przed dwudziestu laty żaluzje sklepików nie pozwalały dopatrzeć się koloru lakieru, który kiedyś pokrywał misternie rzeźbione elementy drewniane. Straszliwy łupież o wypłowiałej barwie zbliżonej do szarości pokrycia dachu parzony gorącym lipcowym słońcem i chłodzony częstymi w jesieni ulewami obsypywał drobnymi płatkami chodnik i gromadził się w rowkach między koślawymi płytami. Nad zabitymi deskami drzwiami wisiały szyldy, których matowe szyby z trudem pozwalały odczytać dumnie niegdyś krzyczące napisy: Galanteria damska po lewej i Guziki Grosshandel po prawej stronie. Kamienica należała początkowo do znanego w mieście bankiera, zaś w rok po jego śmierci przeszła w posiadanie jakiegoś kupca, który prowadząc elegancki salon przy najbardziej prestiżowej ulicy w śródmieściu, oba te lokale odnajmował pobierając za nie niezbyt wygórowane czynsze. Zajmując z rodziną całe pierwsze piętro, na drugim zainstalował jakieś dwie podeszłe wiekiem ciotki i starego weterana wojny rosyjsko-japońskiej, który nie wiadomo czemu służąc w armii odwiecznego wroga w bitwie o Port Artur stracił prawą nogę. Stało się to podobno, jak opowiadał w restauracji za rogiem, na skutek eksplozji niewłaściwie na statku przechowywanych, materiałów wybuchowych. Lokatorzy trzeciego piętra zmieniali się często. Zwykle byli to jacyś studenci, ekspedientki pobliskich sklepików, czasami nauczyciele szkoły powszechnej. Potem nastała długa epoka równości, braterstwa i sprawiedliwości społecznej. Lokatorzy z przydzieleni z kwaterunku zajmowali mieszkania, stawiali w nich ścianki działowe, przebijali drzwi, przerabiali korytarze na łazienki, burzyli stare piece kaflowe i w ich miejsce instalowali kuchenki gazowe, czy montowali ogrzewanie etażowe. Górne piętro zajmowali teraz, nie odzywając się z resztą do siebie latami całymi, kierownik pobliskiej masarni i profesor uniwersytetu, na pierwszym powstało archiwum mieszczącego się przy tej samej ulicy biura projektów, natomiast dwa małe mieszkan