Kameliowa kariatyda, czyli opowieść o niespełnionej miłości
chwila jedna jedyna i wtedy zobaczył błysk nagły. Spojrzenie kamiennych oczu mocarza dźwigającego zawieszony w górze balkon sprawiło, że skurczył się w sobie i zamarł we wstydzie i zrozumiał i chciał coś powiedzieć, dać znak choćby. Zamiast tego zrobił krok w tył, potem drugi. Nagły głuchy huk walącego się muru, chrzęst łamiących się barierek metalowych, grzechot sypiącego się gruzu i jęk bólu osuwającej się na ziemię kobiety stłumił ogromny obłok pyłu, który opadając na kamienne gruzowisko już po chwili okrył je szarym płaszczem, pokropionym krwawiącymi plamami płat-ków kamelii. Młodzieniec przetarł kłujące ostrym pyłem oczy i dopiero teraz dostrzegł w niemym bólu nad gruzem pochyloną postać kamienną. Z zagryzionych cierpieniem niewypowiedzialnym warg mocarza spływała maleńka kropelka krwi. Ciemność jakaś nagła przesłoniła gorącą plamę południowego słońca i okryła ulicę cieniem w żałobie głęboko pogrążonym. Zwabiony obcym tej ulicy poruszeniem z zarośli parku wyszedł, nieufnie rozglądając się na boki, włóczęga, którego szarością brudu okryte ubranie dziwnie kontrastowało z jaskrawoczerwonymi addidasami. Mężczyzna powłócząc sztywną w kolanie prawą nogą zbliżył się do zawalającego prawie całą szerokość chodnika gruzowiska i z niesmakiem splunąwszy mruknął coś do stojącego obok młodego człowieka. Ten popatrzył na niego półprzytomnym wzrokiem i bez słowa odwróciwszy się odszedlł w kierunku przystanku autobusowego.