Kameliowa kariatyda, czyli opowieść o niespełnionej miłości
o domofonu. Unosząc do twarzy purpurowo-czerwone kwiaty nacisnął przycisk jeden raz krótko, po czym, po chwilę trwającym namyśle, jeszcze dwa razy z niecierpliwością jakąś niewytłumaczalną. Czekał nasłuchując w skupieniu, zrobił w końcu kilka kroków do tyłu, zatrzymał się na środku pofalowanego starością asfaltu, uniósł głowę i ze smutkiem ogromnym w przymrużonych oczach krótkowidza spojrzał na ciemnością nocy uśpione dwa okna drugiego piętra. Pochylił się i zgarbił tak jakoś, opuścił w dół dłoń ściskającą bukiet krwawiących boleścią odtrącenia kamelii i już chciał zawrócić, gdy dostrzegł nagle zastygłą w nieruchomo postać kobiety. Nigdy wcześniej nie zwrócił na nią uwagi, dopiero teraz ujrzał ją skurczoną bolesnym, odtrąceniu. A ona stała tam, taka samotna, choć tuż obok, w cieniu rzucanym przez koślawego kasztanowca, rysowała się postać jakaś masywnie zbudowana, w skupieniu wielkim, z wysiłkiem napiętych muskułów, podtrzymująca zawieszony nad bramą balkon. Młody człowiek zapatrzony w tajemniczy grymas smutku malujący się na twarzy kobiety podszedł i zatrzymawszy się bardzo blisko, musnął nieznacznie piękną linią pod zwiewną suknią zarysowane biodro, po czym wsunął pod oparte na nim ramię wonią niespełnienia pachnące kwiaty. Kobieta drgnęła nieznacznie i coś jakby westchnienie ciche z rozchylonych jej warg uniosło się w mrocznej ciszy zgarbionej starością ulicy. Nagły błysk martwych dotąd oczu stojącego obok kolosa sprawił, że młody człowiek, cofnął się nieznacznie, po czym skłoniwszy się z galanterią kobiecie, zawrócił i lekkim krokiem, pogwizdując jakąś melogię z amerykańskiego musicalu, odszedł w kierunku jasno oświetlonej, gwarem wesołym szeroko otwartych drzwi zachęcającej do wejścia restauracji. Nazajutrz, może o dziesiątej piętnaście, może później trochę, kiedy tylko za rogiem pojawił się piszcząc hamulcami czerwony przegubowiec, domy przy ulicy Klonowej tonęły w ciężkiej, sierpniowym słońcem przytłoczonej, spiekocie. Wysokie drzewa rosnące w parku naprzeciw nie rzucały na pofalowany asfalt ulicy ani odrobiny cienia. Ostrym światłem podkreślona brzydota starości spękanych murów, bąblami odparzeń czerwcowych pokrytych elewacji, złuszczonych zimnem lutowym farb pastelowych niegdyś pokrywających drewniane elementy tych pięknych dawniej kamienic, wszystko to sprawiło, że młody człowiek, który pojawił się u wylotu ulicy zatrzymał się nagle w bezruchu zapatrzony w rysującą się przed nim perspektywę. Ubrany był w luźne, poszarzałe od częstego prania spodnie sztruksowe i taki sam, nieforemnie na szczupłej sylwetce zwisający, pulower. Pod pachą prawej ręki niósł coś jakby teczkę kartonową. W lewej dźwigał sporą plastikową torbę z krzyczącym czerwono napisem LEVIS. Tuż przed nim pojawił się nagle nie wiadomo skąd tabaczkowo-rudopręgowany kot, który po chwili uważnego badania stojącej przed nim postaci wyginając kręgosłup w formę pytajnika miękkimi, powolnymi krokami zbliżył się i z poufałości